Gdy wychodziłam za mąż za Marka, myślałam, iż wszystko nam się ułoży. Byliśmy młodzi, zakochani, pełni planów. On – student politechniki, ja – na ostatnim roku pedagogiki. Oboje z małego miasta, oboje marzyliśmy, by zostać we Wrocławiu, gdzie studiowaliśmy. Po ślubie wzięliśmy kredyt na mieszkanie w bloku na obrzeżach. Wydawało się, iż to początek dorosłego życia. Wszystko będzie, jeżeli się postaramy.
Ale po roku wszystko się posypało. Zaszłam w ciążę, straciłam dodatkową pracę. Moje stypendium i drobne zarobki już nie wystarczały. Marek pracował, ale jego pensja ledwo starczała na jedzenie. Raty kredytu wyciągały z nas ostatnie siły. Wtedy postanowiliśmy: wynajmiemy mieszkanie, a sami wprowadzimy się do teściowej. Tymczasowe rozwiązanie, mówiliśmy sobie. Tylko na kilka lat, dopóki nie stanę na nogach.
Mama Marka, Krystyna, właśnie przeszła na emeryturę – choć skończyła tylko pięćdziesiąt lat. Kobieta pełna energii, zawsze zadbana, z makijażem, w nowych bluzeczkach. Od początku naszego małżeństwa nie wtrącała się w nasze sprawy, nie dzwoniła co pięć minut, nie narzucała swoich zasad. Myślałam, iż mamy szczęście – spokojna, rozsądna, kulturalna. Czego więcej trzeba?
Gdy powiedzieliśmy jej o przeprowadzce, westchnęła, ale się zgodziła. Bez entuzjazmu, ale cierpliwie. Zajęliśmy mały pokój, postawiliśmy łóżeczko. Miałam nadzieję, iż gdy urodzi się dziecko, teściowa pomoże. Chociaż na początku: potrzyma malucha, gdy pójdę się wykąpać, pozwoli mi się zdrzemnąć. Ale już w szpitalu, gdy Marek pokazał jej pierwsze zdjęcia synka, powiedziała coś, czego nigdy nie zapomnę:
— Pamiętaj: ja wychowałam syna. Teraz mam zasłużoną emeryturę. Jestem babcią, nie darmową niańką.
Wtedy brakło mi słów. Płakałam w nocy, tuląc dziecko. To był jej wnuk. Jej krew. A ona patrzyła na niego jak na obcego. Zimno. Obco.
Ale nie mieliśmy wyboru. Dalej mieszkaliśmy razem. Łapałam każdą dodatkową pracę: pisałam artykuły, sprawdzałam testy, tłumaczyłam teksty. Pieniędzy ledwo starczało na pieluchy i jedzenie. A teściowa… Żyła swoim życiem. Rano szła na siłownię, wieczorem do teatru z koleżankami. Włączała telewizor na pełną głośność, gdy dziecko zasypiało. Nie proś o pomoc – to „nie jej obowiązek”.
Moja mama, która mieszka w Kielcach, nie mogła zrozumieć:
— Ja bym się nie odrywała od wnuka! To przecież szczęście! Jak można być tak obojętną?
Ale co z tego? Rodzice daleko, pracują. Nie mogą pomóc. A my ciągle w biegu.
Gdy syn podrósł, posłaliśmy go do żłobka. Od razu znalazłam pracę. Pensja była niewielka, ale stabilna. Marzyłam, by wyrwać się z biedy, szybciej spłacić kredyt i zacząć żyć na swoim. Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie to, iż syn ciągle chorował. Gorączka, kaszel, rotawirus. Wieczne zwolnienia. Szef zaczął się krzywo patrzeć, koledzy szeptać. W końcu powiedział wprost:
— Potrzebujemy pracownika, nie matki na pełen etat. Albo przestaniesz się zwalniać, albo szukaj czegoś innego.
Zaciśnięte zęby, podeszłam do teściowej. Z nadzieją:
— Krystyno, mogłabyś posiedzieć z wnukiem kilka dni, gdy będę w pracy?
Odstawiła filiżankę kawy i spokojnie odpowiedziała:
— Godzinę, dwie – mogę. Ale całe dni? Nie. To już niańczenie. Ja się w życiu nachodziłam. Teraz chcę odpocząć.
I tyle. Bez śladu współczucia. Wyszłam z kuchni z takim guzem w gardle, iż ledwo oddychałam.
Z Markiem zdecydowaliśmy: znaleźliśmy prywatną nianię. Zapłaciliśmy. Drogo, ale taniej niż stracić pracę i staż. A teściowa wciąż żyła obok, mijając dziecko jak mebel.
Paradoks: przy zdrowej, żywej babci musieliśmy płacić obcej, za to, co mogła zrobić ona – z miłości, z chęci pomocy, po prostu z ludzkiej życzliwości. Ale Krystyna żyła według zasady: „Moje życie – tylko moje. Wasze dzieci – wasz problem”.
Tak, formalnie nie musiała. Ale jak to wytłumaczyć półrocznemu dziecku, które wyciąga do niej ręce, a ona odwraca się i odchodzi?
Teraz syn ma trzy lata. Powoli wychodzimy na prostą. Zarabiamy lepiej, wróciliśmy do swojego mieszkania. Kredyt jeszcze ciąży, ale żyjemy osobno. Teściowa czasem dzwoni, pyta o wnuka. Ale nadlej nie wykazuje inicjatywy. Ani spaceru, ani przyjazdu na urodziny. Tylko „babcia na papierze”.
I wiecie, co jest najgorsze? On jej nie pamięta. Wcale. A jeżeli kiedyś zapyta: „Czy mam babcię?” – nie wiem, co mu odpowiedzieć.
A wy jak myślicie? Babcia powinna pomagać? Czy ma prawo żyć dla siebie? Gdzie jest granica między własnym życiem a zwykłą ludzką życzliwością?