Dzisiaj znowu nachodzą mnie te wspomnienia. Kiedy wychodziłam za mąż za Jakuba, wydawało mi się, iż wszystko ułoży się idealnie. Byliśmy młodzi, zakochani, pełni marzeń. On – student Politechniki, ja – na ostatnim roku studiów pedagogicznych. Oboje z małego miasta, oboje marzyliśmy o zostaniu w Warszawie, gdzie studiowaliśmy. Po ślubie wzięliśmy kredyt na małe mieszkanie na Ursynowie. Myślałam, iż to początek naszej dorosłości. Wszystko się uda, jeżeli tylko będziemy ciężko pracować.
Jednak rok później wszystko się popsuło. Zaszłam w ciążę, straciłam dodatkową pracę. Moje stypendium i drobne zarobki przestały wystarczać. Jakub pracował, ale jego pensja ledwo starczała na jedzenie. Raty kredytu pochłaniały niemal wszystko. Wtedy podjęliśmy decyzję: wynajmiemy mieszkanie, a sami wprowadzimy się do teściowej. Tylko na chwilę – mówiliśmy sobie. Na dwa, góra trzy lata, aż stanęliśmy na nogi.
Mama Jakuba, Grażyna, niedawno przeszła na emeryturę – formalnie, choć miała dopiero pięćdziesiąt lat. Kobieta pełna energii, zawsze zadbana, z makijażem, w nowych sukienkach. Od początku naszego małżeństwa nie wtrącała się, nie dzwoniła co pięć minut, nie mówiła, jak powinniśmy żyć. Myślałam – cóż za szczęście. Spokojna, rozsądna, kulturalna. Czego więcej trzeba?
Gdy powiedzieliśmy jej o przeprowadzce, westchnęła, ale się zgodziła. Bez entuzjazmu, ale bez protestów. Zajęliśmy mały pokój, postawiliśmy łóżeczko. Wierzyłam, iż kiedy dziecko się urodzi, teściowa pomoże. Choćby na początku: potrzyma malucha, gdy pójdę się przespać, pobawi się z nim, gdy wezmę prysznic. Ale już w szpitalu, gdy Jakub pokazał jej pierwsze zdjęcia synka, usłyszałam słowa, których nigdy nie zapomnę:
— Pamiętaj: ja wychowałam swojego syna. Teraz mam zasłużoną emeryturę. Jestem babcią, nie darmową nianią.
Wtedy choćby nie znalazłam odpowiedzi. Płakałam w nocy, tuląc synka do piersi. Przecież to jej wnuk. Jej krew. A ona patrzyła na niego jak na obcego. Zimno. Obojętnie.
Nie mieliśmy wyboru. Mieszkaliśmy dalej razem. Łapałam każdą dodatkową pracę: pisałam teksty, sprawdzałam testy. Pieniędzy starczało ledwo na pieluchy i jedzenie. A teściowa… Żyła swoim życiem. Rano szła na siłownię, wieczorem – do teatru z koleżankami. Włączała telewizor na cały regulator, gdy dziecko zasypiało. Nie proś o pomoc – to „nie jej obowiązek”.
Moja mama, mieszkająca w Lublinie, dziwiła się:
— Ja bym nie odstępowała wnuka na krok! Toż to szczęście! Jak można być taką zimną?
Ale co z tego? Rodzice daleko, pracują. Nie mogą pomóc. A my – w ciągłym biegu.
Gdy synek podrósł, posłaliśmy go do żłobka. Od razu znalazłam stałą pracę. Pensja niewielka, ale regularna. Marzyłam, by wyrwać się z biedy, spłacić kredyt i wrócić do własnego mieszkania. Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie to, iż synek ciągle chorował. Gorączka, kaszel, rotawirus. Ciągle byłam na zwolnieniu. Szef zaczął patrzeć krzywo, koledzy z pracy szeptali za plecami. W końcu usłyszałam wprost:
— Potrzebujemy pracownika, a nie wiecznie nieobecnej matki. Albo przestaniesz chorować, albo szukaj czegoś innego.
Zaciśnięte zęby, podeszłam do teściowej. Z nadzieją:
— Grażyno, mogłabyś posiedzieć z wnuczkiem dwa dni, gdy będę w pracy?
Odstawiła filiżankę kawy i spokojnie odpowiedziała:
— Godzinę, dwie – mogę. Ale całe dni? Nie. To już niańczenie. Ja się w życiu napracowałam. Teraz chcę odpocząć.
I tyle. Bez odrobiny współczucia. Wyszłam z kuchni z takim guzem w gardle, iż ledwo oddychałam.
Z Jakubem podjęliśmy decyzję: znaleźliśmy nianię. Zapłaciliśmy. Drogo, ale taniej niż stracić pracę. A teściowa? przez cały czas żyła obok, mijając dziecko jak niewidzialny mebel.
Paradoks: przy zdrowej i aktywnej babci musieliśmy płacić obcej osobie za to, co mogłaby robić ona – z miłości, z chęci pomocy, choćby z ludzkiej życzliwości. Ale Grażyna żyła według zasady: „Moje życie należy tylko do mnie. Wasze dzieci – wasz kłopot”.
Tak, formalnie nie była zobowiązana. Ale jak to wytłumaczyć półrocznemu dziecku, które wyciąga do niej rączki, a ona odwraca się i idzie w drugą stronę?
Teraz syn ma już trzy lata. Powoli wychodzimy na prostą. Zarabiamy więcej, wróciliśmy do swojego mieszkania. Kredyt jeszcze ciąży, ale żyjemy sami. Teściowa czasem dzwoni, pyta o wnuka. Ale wciąż nie wykazuje inicjatywy. Ani spaceru, ani wizyty na urodzinach. Tylko „babcia na papierze”.
I wiesz, co jest najsmutniejsze? On jej nie pamięta. Wcale. A gdy kiedyś zapyta: „Czy ja mam babcię?” – nie wiem, co mu odpowiem.
Czy babcia powinna pomagać? Czy ma prawo żyć tylko dla siebie? Gdzie jest granica między własnym życiem a zwykłą ludzką ciepłotą?