Czasem zastanawiam się, jak niektórzy ludzie mają tyle bezczelności, by tak natarczywie żądać czegoś, co nie należy do nich, zasłaniając się przy tym troską i wiekiem. Moja teściowa to żywy przykład takiej osoby. Nazywa się Jadwiga Nowak, ma sześćdziesiąt osiem lat, a od dwóch lat uparcie realizuje jeden cel—wypchnąć mnie i mojego męża z naszego dwupokojowego mieszkania w Krakowie, by sama mogła się tam wpakować, w zamian „obdarowując” nas swoim walącym się domem pod Wieliczką.
Na pozór—troskliwa matka, starsza kobieta zmęczona codziennością. Ale pod tą maską kryje się wyrachowanie. Dom, który nam narzuca, powinien już dawno trafić na rozbiórkę. Spękane fundamenty, dziurawy dach, spróchniałe ramy okienne, w środku—zimno, wilgoć, krzywe podłogi i zapach stęchlizny. Jadwiga latami nic tam nie remontowała, jedynie podlewała kwiatki na rabatach i przycinała krzak porzeczki—tyle jej gospodarstwa.
Gdy przychodzi do nas, od progu zaczyna:
— Ach, jak u was przytulnie! Wszystko czyste, zadbane. Też bym tak chciała mieszkać…
A potem, niby przypadkiem:
— Może jednak się przeprowadzicie? A ja bym się wprowadziła do waszego mieszkanka…
Z początku milczałam. Potem starałam się łagodnie żartować. Ale teraz denerwuję się na sam jej wzrok, pełny udawanej litości: „Oj, starość nie radość… w domu tak ciężko…” A co, w mieszkaniu podłogi same się myją? Kurze magicznie znikają? Remont robi się sam? Jadwiga serio myśli, iż mieszkanie to hotel z codziennym sprzątaniem. Nie rozumie (albo udaje, iż nie rozumie), iż my z mężem wkładamy w nasz dom siły, pieniądze, czas. Że to nie spadło z nieba, ale zostało wypracowane.
Proponowaliśmy jej rozsądne rozwiązanie:
— Sprzedaj dom, dołóż trochę—i kup sobie kawalerkę. Będziesz mieszkać w cieple, bez ogródka, z wygodami.
Ale nie! Uważa, iż jej waląca się rudera jest warta jak luksusowa rezydencja—nie mniej niż milion złotych! Tymczasem realna cena to ledwie pół miliona. I te pieniądze choćby nie starczą na porządne mieszkanie w mieście. Mówiliśmy jej to wprost. Ale jak grochem o ścianę.
— Komu potrzebny taki dom?! — tłumaczyłam.
— Ma duszę! Tam rodził się wasz Krzysiu! Trzeba go tylko „odświeżyć” — odpowiada.
Odświeżyć… Dom, któremu sypią się ściany?!
I tak w kółko… Każda wizyta—to samo:
— U was tak ładnie! Może jednak się zastanowicie?
Ostatnio mąż nie wytrzymał:
— Mamo, nie oddamy ci mieszkania. I do twojego domu też nie pojedziemy. choćby nie licz.
Nadęła się, wyszła, od tygodnia demonstracyjnie nie dzwoni. Urażona. Dlaczego, jej zdaniem, syn i synowa nie chcą jej „uszczęśliwić” i nie oddają lokalu, w który włożyli serce?
A ja jestem zmęczona. Nie rozumiem, jak można być tak głuchym na cudze granice. My z mężem jesteśmy młodą rodziną. Pracujemy, mamy plan, może niedługo dzieci. Gdzie je wychowywać? W domu z piecem i pękniętym sufitem? Czy znów inwestować—tym razem w coś, co dawno powinno trafić na złom?
Denerwuje mnie nie tyle jej propozycja, co sposób, w jaki ją przedstawia. Jakbyśmy byli egoistJakbyśmy byli egoistami, a nie ludźmi, którzy po prostu chcą bronić tego, co ich.