Teksztowka, która nie znała granic — i jak to się potoczyło
Ewa wracała do domu późno — praca się przeciągnęła, głowa huczała, a w piersi czuła ciężar zmęczenia. Nie wiedziała, iż czeka ją nowa fala przykrości i napięcia. Wchodząc do mieszkania, od razu usłyszała znajomy, ale już irytujący głos dobiegający z kuchni:
— O, doczekaliśmy się! — rzuciła z przekąsem Halina Kazimierzowa, teściowa Ewy. — Dawno już ciemno, a ty dopiero wracasz. To taka praca, iż można zapomnieć o mężu i domu?
— Miałam pilny projekt, musiałam zostać dłużej — spokojnie wytłumaczyła Ewa, automatycznie zdejmując płaszcz.
— Projekt, oczywiście… A mąż głodny, przy okazji — ciągnęła teściowa. — W zlewie góra naczyń, kurz na półkach, a z ciebie ledwo żywa — i to nazywasz byciem żoną?
Ewa zmęczona zbyła to skinieniem głowy i poszła się przebrać. Gdy jednak wracała do kuchni, zatrzymała się przy drzwiach. Z sąsiedniego pokoju dobiegała rozmowa Haliny Kazimierzowej i Wojtka. To, co usłyszała, zbiło ją z tropu.
— Wiesz, Wojtku, córka mojej koleżanki, Kinga, to zupełnie inna para kaloszy. Mądra, z dobrego domu. I, między nami mówiąc, ma na ciebie oko — przymilała się teściowa. — A iż jesteś żonaty? To przecież nie na zawsze…
Ewie zaparło dech. Krew uderzyła jej do twarzy. Jak można mówić coś takiego? Chciała krzyczeć, rzucić czymś ciężkim, ale w milczeniu weszła do łazienki, by się nie wybuchnąć.
Po kilku minutach wyszła, trzymając się ściany. Wojtek poderwał się:
— Ewa, co się stało?
— Nic. Tylko się zdenerwowałam.
— O, jeszcze i zachorowała! — podchwyciła Halina Kazimierzowa. — Oczywiście, to tylko po to, żeby zwrócić na siebie uwagę.
Ewa zmilczała, ale rano było już gorzej. Pogotowie, szpital, badania. Godzinę później przekazała Wojtkowi:
— Nie mam nic poważnego. Tylko… jestem w ciąży. Potrzebujemy spokoju i trochę więcej czułości.
Wojtek objął ją mocno, a z jego oczu popłynęły łzy szczęścia. Ale euforia nie trwała długo.
Wróciwszy do domu, Ewa dowiedziała się, iż Halina Kazimierzowa wciąż tam była. I, co gorsza, nie zamierzała milczeć.
— Jesteś pewny, iż to twoje dziecko? — spytała lodowato teściowa syna, gdy Ewa na chwilę wyszła.
— Mamo, ogarnij się! — nie powstrzymał gniewu.
— Ona ciągle do nocy, choćby nie widzisz, jak cię wodzi za nos!
Ewa w korytarzu zastygła na te słowa. Nie mogła już tego znosić. Weszła do pokoju i stanowczo powiedziała:
— Nie zamierzam się już tłumaczyć ani uginać. To wasze mieszkanie — więc wyjdę. Wojtek, zdecyduj: jesteś ze mną czy zostajesz tutaj. Nie pozwolę już na upokorzenia. Zostanę matką. I chcę wychować dziecko w miłości, nie w nienawiści.
— Właśnie! Niech sobie idzie — rzuciła zimno Halina Kazimierzowa.
Ale Wojtek nie ruszył się za nią. Stał i patrzył na matkę, jakby widział ją po raz pierwszy.
— Myślisz, iż to wszystko znoszę dla ciebie? Nie, mamo, kocham Ewę. A ciebie… tylko mi ciebie szkoda. Odeszłaś od wszystkich. Byłaś cztery razy zamężna — i z nikim się nie dogadałaś. A teraz chcesz, żebym słuchał twoich rad? Nie. Wychodzę. I sam z Ewą zbuduję rodzinę. Nie wtrącaj się w moje życie.
Odwrócił się i wyszedł z pokoju:
— Ewa! Gdzie nasza duża torba podróżna?
Minął rok. W nowej dzielnicy, alejką parku, szli we troje: Wojtek, Ewa i mały Jasiek, spokojnie śpiący w wózku. Mieszkali w nowym mieszkaniu, które kupili wspólnie — oboje wnieśli równy wkład. Było im ciężko, ale byli szczęśliwi.
— Robi się zimno — zauważył Wojtek. — Wracamy?
— Czas. Jasio zaraz się obudzi.
Ale wtedy Ewa dostrzegła coś dziwnego. Ktoś szedł za nimi, chowając się za drzewami.
— Wojtek, ktoś nas śledzi.
Wojtek stanął jak wryty:
— Mamo! Przestań! Ile można się bawić w szpiegów?
Zza drzewa wyszła Halina Kazimierzowa. Ewa nie poznała jej od razu. Nie była już sobą — przygarbiona, wynędzniała, z wygasłym wzrokiem.
— Ja… przepraszam. Chciałam tylko zobaczyć wnuka. Choćby kątem oka…
— Mogłaś przyjść normalnie. Wiesz, gdzie mieszkamy — odparł oschle Wojtek.
— Nie mogłam. Wstyd mi. Ja… zrozumiałam. Wybaczcie mi oboje. Nie miałam racji. Ewo… nie mówiłam tego ze złości. Naprawdę myślałam, iż zniszczysz mu życie. A okazało się, iż to ja…
Ewa milczała. W głowie wciąż brzmiał jej głos z przeszłości. Ale teraz przed nią stała nie dawna postrach rodziny, ale starsza kobieta, prosząca o przebaczenie.
— Idziemy do domu. jeżeli chcesz — możesz iść z nami. O ile Wojtek nie ma nic przeciwko — powiedziała w końcu.
— Mamo, nie mam. Ale tylko pod warunkiem. Bez pretensji, bez wtrącania się.
— Przysięgam. Chcę tylko czasem was widywać. Jasia. Was oboje. Nic więcej mi nie potrzeba…
Tym razem Ewa nie trzymała urazy. Szli razem. Jasio spał, a Halina Kazimierzowa, w milczeniu, z lekkim uśmiechem, pchała wózek. Przeszłość została za nimi.
Nawet żelazne serca mogą nauczyć się kochać.