Pamiętam, jak prawie dwie wiosny temu usłyszałam od mojego męża Jana słowa, które wryły się w pamięć niczym wyryte w dębowym pniu: Żyjesz tak przewidywalnie, iż mdleję z nudów. Jan, choć uważał nasz dom za monotonię, ja uważałam go za oazę stabilności. Każdego poranka wstawałam przed świtem, połykałam szybkie śniadanie, rozciągałam się przy ćwiczeniach, a potem ubierałam się do pracy. Najpierw przygotowywałam Jana na jego wczesny wyjazd, po czym szykowałam się sama. Wszystkie posiłki przygotowywaliśmy w kuchni w Małej Drodze, pakując do pojemników drugie śniadanie na drogę. Wieczorami, wracając ze sklepiku przy rynku w Łodzi, stawiałam garść zakupów na stole, po czym gotowałam, sprzątałam i robiłam pranie. Przed snem zasypialiśmy przy filmie, a potem w ciszy kładliśmy się spać.
Byłam przekonana, iż mam rację. Mój dom był w pełni uporządkowany: Jan zawsze zadbany i najedzony, a w kątach panował spokój i komfort. Co mogło mnie jeszcze zadowolić? W każdą sobotę przeprowadzałam gruntowne porządki, piekłam tradycyjne mazurki i gotowałam domowe specjały. Wieczorami zapraszaliśmy przyjaciół do naszego salonu lub ruszaliśmy na Stare Miasto w Krakowie. Niedziele spędzaliśmy u rodziców najpierw u jego, potem u moich pomagając przy pracach, rozmawiając i delektując się domowym jedzeniem.
Dom był przystanią, w której nie było krzyku ani kłótni, a jedyną melodią była harmonia. ale pewnego dnia Jan rzekł, iż znudził się mną. Przez kilka godzin przytaczał, iż jego przyjaciele żyją na pełnych obrotach, beztrosko się bawią, a my tylko istniejemy w ciszy. Zanim się obejrzał, wyszedł z domu.
Nie chciałam nic zmieniać. Jedynie dla Jana, który był dla mnie najdroższy, postanowiłam podjąć wyzwanie. Najpierw przeszłam na nowy wizerunek: wyczyściłam szafę z przestarzałych ubrań, wydałam oszczędności z zakupu małego domku w okolicach Sandomierza na nowe stroje, obcięłam włosy na krótko i pomalowałam je na ciemny odcień. Nie chciałam już wyglądać jak codzienna szara codzienność. Potem znalazłam pracę nie w biurze, ale w agencji organizującej wesela i imprezy w Krakowie. Dzięki temu odkryłam mnóstwo niezwykłych rozrywek.
Tydzień później Jan wrócił, zobaczył mnie w nowej odsłonie i zbladł z wrażenia. Obiecaliśmy sobie, iż od tej pory życie będzie zupełnie inne. I tak się stało rzadko byliśmy w domu. Nieustannie w ruchu, w podróży po mazurskich jeziorach, wędrując po górskich szlakach, w klubach, restauracjach, barach, na imprezach u znajomych. Wynajmowaliśmy kampery, jeździliśmy rowerami, płynęliśmy kajakami, a weekendy spędzaliśmy w innych miastach, od Gdańska po Wrocław.
Po kilku miesiącach tego nieustannego wiru Jan zaczął tęsknić za ciszą i spokojem domowego ogniska. Brakowało mu domowych potraw i moich wypieków. Ja natomiast nie miałam już czasu przy kuchni. Zmieniłam się tak bardzo, iż Jan przestał tęsknić za moim towarzystwem.
Kolejny tydzień przyniósł mu wiadomość, iż nie może już tak żyć pragnie wrócić do dawnych, przytulnych chwil, spędzać wieczory w domu, jeździć w weekendy do rodziców i jeść domowe jedzenie, a nie zamrażane dania z dostawy. Ja już nie chciałam wracać do starego życia. Przyzwyczaiłam się do dorosłości, do wyzwań, które niosła, i nie zamierzałam ich porzucać. Styl, który prowadziliśmy, pasował mi jak ulał, choć część serca wciąż wołała stare, spokojne dni. Gdy Jan żądał przywrócenia wszystkiego tak, jak było, wybuchła prawdziwa burza.
W efekcie naczynia roztrzaskały się na podłodze, sąsiedzi wezwali policję, a Jan zgarbił się i wybrał się do mamy, licząc, iż wróci i zastanie mnie taką, jak dawniej. To jednak byłoby zbyt łatwe. Nie jesteśmy bohaterami filmowymi, nie da się tak po prostu zmienić. Jan powrócił do domu, a na stole leżały papiery rozwodowe i list z napisem, iż nudzi mnie, iż nie mogę z nim już mieszkać. Tak kończy się nasza opowieść, wspominana dziś z pewnym nostalgicznym żalem i zrozumieniem, iż zmiany, choć bolesne, czasem są jedyną drogą naprzód.













