Że może akurat był remont, może coś się rozlało, może przyszłam w złym momencie. Ale nie. To był jej codzienny świat. Świat, w którym żyła od lat i który uważała za normalny.
Drzwi otworzyła mi w podomce, tak starej i przetartej, iż prawie prześwitywała. Uśmiechnęła się szeroko i zaprosiła mnie do środka, jakby witała mnie w pałacu, a nie w miejscu, które bardziej przypominało stary magazyn niż mieszkanie.
Już od progu uderzył mnie zapach wilgoci, przetrawionego jedzenia i czegoś jeszcze… czegoś, czego nie chciałam choćby nazywać. Podłoga była lepka, jakby nikt jej nie mył od miesięcy. W kuchni na blacie stały talerze z resztkami jedzenia, na których zdążyły już usiąść muchy.
Teściowa jak gdyby nigdy nic podeszła do lodówki. Otworzyła ją z takim trudem, jakby drzwi były przyspawane. W środku zobaczyłam coś, co natychmiast odebrało mi apetyt. Spleśniały jogurt, jakieś nadgryzione jabłka, stary słoik z czymś, co kiedyś było bigosem.
— Chcesz herbatki? — zapytała pogodnie, jakby nie widziała tego wszystkiego, co widziałam ja.
Nie wiedziałam, czy mam płakać, czy uciekać.
Kiedy wróciłam do domu, powiedziałam mężowi, iż tam nie poślę naszej córki. Że nie ma opcji, by bawiła się na podłodze, na której coś przy każdym kroku chrupie. Że nie pozwolę, by jadła cokolwiek z tej lodówki. Że w takich warunkach choćby dorosły może się rozchorować.
Mąż tylko westchnął i spuścił wzrok.
— Tam zawsze tak było — przyznał cicho. — Mama nigdy się o to nie dbała. Tato odszedł, jak miałem dziesięć lat. Potem było jeszcze gorzej.
Zaczęłam rozumieć, dlaczego mój mąż jest tak przesadnie pedantyczny w naszym domu. Dlaczego codziennie myje podłogę. Dlaczego wyrzuca jedzenie dzień przed datą przydatności. Dlaczego reaguje nerwowo na każdy okruszek.
Wyrósł z chaosu. I uciekł z niego, jak tylko mógł.
Ale ja nie mogłam tego znieść. Córka miała dwa lata. Delikatna, wrażliwa, wciąż biorąca wszystko do buzi. Nie wyobrażałam sobie, by choć przez godzinę miała przebywać w tym… chlewie.
Tak, to słowo idealnie pasowało.
— Musimy coś zrobić — powiedziałam mężowi. — Ona tak żyć nie może.
Teściowa twierdziła jednak, iż wszystko jest dobrze. Że to jej dom, jej porządek, jej sprawa. I iż to ja mam przewrażliwienie.
— Kiedyś ludzie żyli gorzej, dziewczyno — powtarzała z wyższością. — A jakoś przeżyli.
Tylko iż to nie były czasy „kiedyś”. To była teraźniejszość. I moje dziecko.
W końcu przyszedł dzień, w którym teściowa poprosiła, bym zostawiła wnuczkę na kilka godzin, bo tak bardzo chce pobyć z małą. Spojrzałam jej w oczy i wiedziałam, iż muszę powiedzieć prawdę.
— Nie zostawię jej tam — oznajmiłam spokojnie. — Boję się o jej zdrowie. Błagam, zrób coś z tym domem. Chociaż trochę.
Teściowa obraziła się na mnie śmiertelnie. Wykrzyczała, iż jestem niewdzięczna, iż jej nie szanuję, iż odbieram jej jedyną wnuczkę. Zatrzasnęła mi drzwi przed nosem.
Długo płakałam tam, pod jej drzwiami, czując się jak najgorszy człowiek na świecie. Ale wiedziałam jedno: chronię swoje dziecko.
Mąż w końcu zabrał teściową na poważną rozmowę. Tłumaczył, prosił, proponował pomoc. Minęły tygodnie, zanim zgodziła się, byśmy zaczęli sprzątanie. A gdy weszliśmy tam z workami, mopami i środkami czystości, stała w kącie ze skrzyżowanymi rękami i płakała jak mała dziewczynka.
— Nie chciałam, żebyście widzieli mnie taką — szepnęła.
I dopiero wtedy zrozumiałam, iż to nie było lenistwo. To była samotność. Długa, ciężka, dusząca.
Nie zmieniła się od razu. Dom też nie. Ale krok po kroku zaczęła walczyć. Myć, sprzątać, wyrzucać, gotować świeże rzeczy. Bo w końcu zrozumiała, iż nie odtrącam jej z wyższością. Tylko ze strachu o dziecko i o nią samą.
Dziś nie jest idealnie. Ale nie boję się już wejść do jej domu. A za każdym razem, kiedy otwiera drzwi i widzę jej nieśmiały uśmiech, wiem, iż nie odrzuciłam jej. Tylko podałam rękę, kiedy tonęła.













