Dzisiaj znów rozpamiętuję to wszystko. Moja synowa oświadczyła, iż widywać się mamy tylko od święta. A przecież to ja kupiłam im mieszkanie i zorganizowałam wesele.
Z mężem rozstaliśmy się, gdy młodszy syn miał zaledwie cztery lata, a starszy dziesięć. Zostałam sama z dwoma chłopcami. Nie udało mi się powtórnie wyjść za mąż – nie było na to czasu. Trzeba było wychowywać dzieci, harować bez odpoczynku, ciągnąć ten cały dom. Moją jedyną podporą była mama – to ona odprowadzała chłopaków do szkoły, gotowała, pomagała mi, jak tylko mogła, abym mogła pracować na dwa etaty.
Jestem dumna z tego, jak wyrośli moi synowie. Obaj przystojni, inteligentni, wykształceni. Starszy, Bartosz, od dawna żonaty, buduje własny dom i mieszka daleko od nas. Z młodszym, Krzysztofem, wiązałam wszystkie nadzieje. Był mi bliższy – zarówno duchem, jak i odległością.
Gdy Krzysztof studiował, zdecydowałam się na desperacki krok – wyjechałam do pracy do Niemiec. Chciałam, żeby niczego mu nie brakowało. Sprzątałam domy, myłam podłogi, opiekowałam się starszymi. Każdą złotówkę odkładałam – nie dla siebie, dla nich. Bo wiedziałam: jeżeli nie ja, to nikt.
Gdy oznajmił, iż chce się żenić, początkowo ucieszyłam się. Jego dziewczynę, Kingę, widziałam może kilka razy – cicha, niby uprzejma, sympatyczna. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, jak świetnie potrafi zakładać maski.
Dałam im wszystko, co mogłam. Kupiłam im mieszkanie – to właśnie na nie zarabiałam za granicą, śpiąc w zimnych pokojach i dźwigając wiadra. Pomogłam zorganizować piękne wesele, o jakim marzyli. Suknia, bankiet, operator – wszystko jak trzeba. Bartosz nie miał pretensji – rozumiał, iż ma własną drogę, a pomoc młodszemu to sprawiedliwość. On mieszka w innym mieście, buduje dom, ma swoje sprawy. A Krzysztof był blisko – marzyłam, iż będę niańczyć wnuki, spędzać wieczory w ich domu, być potrzebna.
Ale życie, jak się okazało, zawsze znajdzie sposób, by boleśnie uderzyć.
Kilka tygodni po ślubie postanowiłam do nich wpaść. Przywiozłam owoce, domowe jedzenie, chciałam zobaczyć, jak się urządzili. Nie oczekiwałam fanfar, liczyłam jednak na ciepłe przyjęcie. Ale…
Kinga powitała mnie z miną niczym urzędnik w urzędzie. Zaprowadziła do kuchni, postawiła filiżankę herbaty i usiadła naprzeciwko.
„Halina Janowna, chcę być szczera. Umówmy się, iż widywać się będziemy tylko od święta. Tak będzie lepiej dla wszystkich. Mniej nieporozumień, mniej konfliktów. A relacje dzięki temu tylko się wzmocnią.”
Omal nie upuściłam filiżanki.
„Przepraszam?” – spytałam.
„No tak. Nie ma pani nic przeciwko? To w interesie nas wszystkich.”
Siedziałam w osłupieniu. Ta dziewczyna, której podarowałam dach nad głową, która tańczyła na weselu za moje pieniądze, teraz dyktuje mi grafik – kiedy mogę przychodzić, a kiedy jestem „niepotrzebna”.
Przed ślubem wydawała się taka czuła, jakby bała się, iż zobaczę, jaka jest naprawdę. A teraz, gdy dostała, co chciała, postanowiła zrzucić maskę.
Ale najbardziej poraziło mnie to, iż mój syn milczał. Nie powiedział ani słowa w mojej obronie. Nie przytulił, nie rzekł: „Mamo, możesz przychodzić, kiedy chcesz.” Stał z boku, jakby to nie jego sprawa.
Wyszłam od nich z drżącymi rękami. Wsiadłam do autobusu i całą drogę do domu powstrzymywałam łzy. Zapracowałam się jak wół przez całe życie. Nie dla siebie – dla dzieci. A na starość marzyłam tylko o jednym: być blisko. Być babcią. Być matką, która jest potrzebna.
Bartosz – on od razu wszystko zrozumiał. Powiedział:
„Mamo, nie zasługujesz na to. Sam jestem zawiedziony, jak zachowuje się mój brat. I ona. Nie jesteś sama.”
Tak, on jest przy mnie. Wspiera. Ale wcale nie jest mi lżej. Bo nie prosiłam o nic poza miłością i szacunkiem. Nie żądałam pieniędzy. Nie naciskałam na wspólne mieszkanie. Chciałam tylko być częścią ich życia.
Teraz siedzę w swoim mieszkaniu i nie wiem, co robić. Boli mnie to. Czuję się, jakbym została zdradzona. Jakby moją dobroć wzięto za słabość. Jakby cały mój trud poszedł na marne.
Nie wiem, jak postąpić. Uśmiechać się od święta? A może zrezygnować z prób naprawienia kontaktu?
Bo już nie czuję się matką. Czuję się obca. W mieszkaniu, które sama im podarowałam. W rodzinie, którą sama pomogłam zbudować.