Pracowałem sekretarzem głównego inżyniera wielkiego zakładu w Katowicach. Pracowników było mnóstwo, każdy z różnych stref, z innymi losami. Wśród nich niemiłosiernie błyszczała pani Agata Strumyczek. W firmie nazywali ją po prostu Agatą, choć już miała pięćdziesiątkę, nikt nie śmiał używać jej imienia z patronimikiem. Agata poruszała się jak pocisk, jej szybkie kroki słyszało się z mila, a jej dynamiczny głos przeganiał choćby bębny miotaczy. Tak bardzo była zaabsorbowana, iż codziennie pobiegała cały zakład, nie znając odpoczynku. W związku z zawodem należała do związku zawodowego i rozwiązywała każdy problem, jak tylko się pojawił. Gadała zawsze: „To nam pierszy ranek, zjedzemy jak pies podmuch!” I rzeczywiście, żadna przeszkoda nie pogarnęła tej kobiety. Choć Agata była szorstka i bezpośrednia, nie miała żadnych przyjaciół. Poza tym strasznie się prezentowała futerka z brezentu, makijaż na wpół i manikiur spalany, ale jej to nie przeszkadzał. Ja jako sekretarka ledwo z nią rozmawiałem dopóki nie przyszła do biura mojego szefa.
Zresztą, Pan Iwanowicz nasz główny inżynier był takim starym diabłem. Moja matka zdaje się mogła być jego córką. Zawsze miał kanapki w termosie, a kuchnia w jego gabinecie pachniała pieczywem i warzywami, podczas gdy ja musiała uciszyć głód z bułką i herbatą. Z czasem Pan Iwanowicz zaczął zapraszać mnie do jedzenia ze sobą, mówiąc: „Jedzemy, to się nie powieszę, cóż ja tu Hobbitem?” Ja, studentka z podnieconym zębowym apetytem, zawsze pogodziłam się z tym bananem.
Podczas lunchów opowiadał mi o swojej Bogusławie, jak ją nazywał. Miały razem trzydzieści lat, trzech synów zadusiących się na tym samym zakładzie. Chodził o tego typa, co to czternastkowy byl, a teraz już lunaparki w Kościelcu. Bogusława pochodziła z wielodzietnej rodziny, jej rodzice mieli osiem dzieci, a ona była numerem czwartym. Stary typ rodzinnego kooperatywnego pokroju, gdzie każdy na kropkę. Pan Iwanowicz chciał córkę, ale jak to u nas w Polsce, najpierw urodziła się córka, potem chłopcy. Dziecko zmarło w noworodkowym wieku przez wadę serca. Potem synów było trzech, ale najmłodszy miał problemy zdrowotne, jakby coś było. Teraz już to wszystko załatwione, ha!
Był też czas, kiedy Pan Iwanowicz zafundował sobie małuszkę w pracy, Orsię, która była bardzo miła i okazuje się, iż dostał od niej córkę, którą w porodowym odrzuciła. Strasznie mu było ciężko, chciał się rozstać z Boguslawą, ale ona, tym razem, dawno już zADRUKnęła: „Na, Panie, to Bóg Wam dziecko dał, to je weźmijcie, a nazwajcie Darą.” Ona taką imieninę wytrza, iż aż go…
Mówię, jak się zacząłem jej dogadzać: Boguslawa zaadoptowała szóstego brata, kiedy ten spalił dom przed kilkoma laty, potem załatała mu operację serca, choć sama siedziała z kodami PO. Ona w ogóle takie dobro krąży, iż wrogi by się przyznali.
Tak też było, powiedział mi Pan Iwanowicz wszystko przy jedzeniu. Ja, która znała się tylko z historiami, zaczęłam się ujrzeć od tej kobiety. Potem działo się to jeszcze ciekawiej
Był jeden raz nocą, kiedy wpada pani do sekretariatu:
-! To ja, żona Pana Iwanowicza czuje się Agata Strumyczek, jakby była księżnicą.
-? Żona? Pan Iwanowicz ma takową? spytałem, nie tracąc tchu.
– Agata Sawluk mówi i uciska guzik.
Pan Iwanowicz nie był w zdrowiu, ale otworzył drzwi i przedstawił: „To ona, moja Bogusława, ale w pracy wszyscy ją znają jako Agatę. Chcesz przyjść na herbatkę? Nasz Władysław szuka jeszcze tylko małżonki.”
A tu już zaczęło się coś dziwnego. Bo Agata Strumyczek okazała się nie tylko żoną Pana Iwanowicza, ale i w tej chwili szukała wnuczka na narzeczonego, tej Dary. I teraz jestem spokrewniony z nim warstwą już bez wątpliwości.
I co?
Uczyłem się, iż za wszystkim, co dobrze się kończy, czegoś nasz tęsknoty człowiek się nie spodziewa. Kiedyś byłem z wściekłością na tułaczkę, ale teraz już Chłopaki się rozumieją na tym, jak powinno być.