„A może zapakujecie nam jedzenie na wynos?” – wizyta, której nie zapomnę nigdy
Czasem zdarzają się takie spotkania, po których długo nie możesz zrozumieć – to był żart czy rzeczywistość. Tak właśnie było z niedawną wizytą u nas w domu rodziny kolegi mojego męża. Do dziś wspominam ją z lekkim dreszczem na plecach i mocnym postanowieniem, żeby NIGDY więcej nie zapraszać „mało znanych miłych ludzi” pod swój dach.
Mieszkamy z mężem w Poznaniu. Jestem domatorką, mamy przytulne mieszkanie, niewielkie, ale z duszą. Mamy jedną córkę – Zosię, i to w zupełności wystarcza, żeby każdy dzień był pełen wrażeń. Mój mąż, Wojtek, to dusza towarzystwa, pracuje w zespole projektowym i często opowiada różne historie z pracy – kto co powiedział, jak się żartowało, kto kogo zastąpił. Szczególnie często w tych opowieściach pojawiał się Krzysiek – gość wesoły, aktywny, wydawał się też godny zaufania. Pomaga, gdy trzeba, zastąpi w zmianie, weźmie odpowiedzialność za kolegę. Słowem, mąż miał do niego ciepłe podejście. Dlatego gdy pewnego dnia wspomniał, iż Krzysiek z rodziną chcą nas odwiedzić, nie protestowałam. Choć byłam zaskoczona – wcześniej nie utrzymywaliśmy z nimi bliższych kontaktów.
I oto pewnego wieczoru stają w naszych drzwiach – Krzysiek, jego żona Bogna i ich młodsza córka. Dziewczynka mniej więcej w wieku naszej Zosi, więc ucieszyłam się, iż dzieci będą się razem bawić. Na początku wszystko wydawało się w porządku. Bogna sprawiała wrażenie sympatycznej, uśmiechniętej, miłej kobiety… dopóki nie otworzyła ust. A mówiła tylko o jednym: dzieci, dzieci, dzieci. Mają troje, i jeżeli wierzyć jej słowom, cały świat jest im to winien: państwo powinno płacić więcej, pracodawcy dawać wolne na każde zawołanie, a dziadkowie od rana do wieczora siedzieć z wnukami.
Słuchałam, kiwałam głową, ale we wrze wrzało. Chciałam zapytać wprost: „A kiedy rodziłaś trójkę, myślałaś, iż ktoś za was będzie wszystko robił?”. My z Wojtkiem mamy jedno dziecko i doskonale wiemy, ile to kosztuje – finansowo, emocjonalnie, fizycznie. Dlatego zdecydowaliśmy, iż na razie wystarczy. A oni mają trójkę. I winni są wszyscy, tylko nie oni: gospodarka, urząd miasta, babcie, szkoła… Tylko nie ci, którzy podjęli decyzję o powiększeniu rodziny.
Milczałam. Bo nie lubię kłótni we własnym domu. Zwłaszcza iż dzieci bawiły się spokojnie, a Wojtkowi, jak się zdawało, było miło, iż zorganizował to spotkanie. Ja, jako dobra gospodyni, przygotowałam się zawczasu – upiekłam kurczaka, zrobiłam dwie sałatki, gorące danie, choćby placek domowy wyszedł. Nakryłam stół, witałam z uśmiechem. Choć sama więcej słuchałam, niż jadłam. Goście też specjalnie nie rwali się do jedzenia, więc pomyślałam – może się krępują?
Jakże się myliłam…
Gdy kolacja dobiegała końca i w duchu cieszyłam się, iż zostało sporo jedzenia – nie będę musiała stać jutro przy kuchni – Bogna, spokojnie popijając kompot, zwróciła się do mnie:
– A może byście nam zapakowali na wynos? Kurczaka i sałatki… specjalnie mało jedliśmy, żeby zabrać do domu. W weekend nie chce nam się gotować.
Przez chwilę w pokoju zawisła cisza. Zaniemówiłam. Nie mogłam uwierzyć, iż powiedziała to na głos. Bez zażenowania. Bez wstępu. Bez żartu. Naprawdę liczyła, iż wyjdzie od nas z pełnymi pojemnikami jedzenia!
Nigdy nikomu nie pakowałam jedzenia na wynos – u nas tak się nie robi. Przynosisz do domu – to dla gości. Ale żeby gość sam prosił o zapakowanie? I to z taką miną, jakby to było oczywiste?
Spojrzałam na męża. Spuścił wzrok. Rozumiał, iż sytuacja jest niezręczna. Wymusiłam uśmiech i wykrztusiłam:
– Zapakować? No… nie mam pojemników, tylko może w woreczki…
Bogna uradowana skinęła głową. Krzysiek dyskretnie milczał. Spakowałam resztki kolacji do dwóch reklamówek, podałam. A przez cały czas w głowie dzwoniła mi jedna myśl: nigdy więcej…
Gdy wyszli, Wojtek powiedział:
– No, pewnie tak ma w zwyczaju… Troje dzieci, mało czasu…
A ja tylko gorzko się uśmiechnęłam:
– Wiesz co, nie obchodzi mnie, do czego kto jest przyzwyczajony. Ja do takich gości – nigdy się nie przyzwyczaję.
Od tamtego wieczoru drzwi mojego domu są zamknięte dla tych, którzy przychodzą z pustymi rękami, ale z wielkimi oczekiwaniami. A przede wszystkim – dla tych, którzy traktują moją kuchnię jak darmową stołówkę.