“Spadek nad morzem — gdy bliscy stają się obcy”
— Kasia, dzwonił mój brat Marek — powiedział Michał, wchodząc do kuchni. — On z Ewą wpadną do nas w sobotę. Tylko we dwoje, bez żon i mężów. Powiedział, iż chce poważnie porozmawiać.
— interesujące o czym tak poważnie, iż choćby bez rodzin? — zmrużyła oczy Katarzyna. — Chociaż nie, nie zgaduj. Wiem. Chodzi o spadek. Minęły dwa miesiące i wreszcie dojrzeli.
Michał tylko skinął głową. Sam to czuł od chwili, gdy ciotka Halinka przepisała na nich z Kasią i ich córkę Olę mieszkanie w centrum Warszawy i domek pod Szczecinem. Cztery lata opiekowali się chorą ciotką. Reszta rodziny? Przyjeżdżali tylko latem na działkę, a gdy staruszka prosiła, żeby ją tam zawieźć — wszyscy byli „zajęci”.
W sobotę punkt czwarta Marek z Ewą stanęli w progu. Bez zbędnych wstępów usiedli w salonie.
— Chcemy pogadać o tej działce — zaczął od razu Marek. — Mieszkanie niech będzie wasze. Ale domek… To my się nim przez cały czas zajmowaliśmy.
— Nie — zimno odpowiedziała Katarzyna. — Nie zajmowaliście. Odpoczywaliście. Korzystaliście, ale nie pomagaliście. A przy okazji, gdy ciotka was wołała — zero reakcji.
— A kto by się z nią pieścił? Mamy dzieci, wnuki, pracę! — wybuchnęła Ewa.
— Ale pretensje to macie — zauważył Michał. — Dziwne, co?
— Wy to w ogóle wyprowadzaliście ją choć raz na tę działkę? — rzuciła kąśliwie Ewa.
— Nie mieliśmy domku, ale dwa razy kupowaliśmy jej wyjazd do sanatorium — spokojnie odparła Katarzyna. — A testament jest jasny. To wspólna własność. Będziemy sprzedawać.
— Serio? — prychnął Marek. — Dla kilku metrów w rozpadającym się domku niszczycie rodzinę?
— Skoro to ruina, to czego się tak kurczowo trzymacie? — spokojnie odparował Michał.
Następnego dnia zadzwonił telefon.
— Michał, co ty odpierdalasz?! Przyjechaliśmy z Darkiem po nasze rzeczy na działkę, a tam zamki pozmieniane!
— Tak. Na bramie i w domu. Trzeba było uprzedzić. W sobotę jedziemy z Kasią — wpadnijcie. Zabierzecie swoje. Ale nie wcześniej.
Odłożywszy słuchawkę, Michał zwrócił się do żony.
— Skąd wiedziałaś, iż tam polecą?
— Nie znasz swojej rodziny? Gdybyśmy nie zmienili zamków, wynieśliby wszystko do ostatniego gwoździa.
Domek sprzedali. Razem ze starym mieszkaniem kupili trzypokojowe w Sopocie, w nowym bloku pięć minut od plaży.
Córka Ola została w warszawskim mieszkaniu ciotki Haliny, studiując na drugim roku. Michał zaczął pracę w porcie, Kasia uczyła w pobliskiej szkole. Wydawało się, iż zaczęli nowe, spokojne życie. Ale gdzie tam.
Od marca telefony nie przestawały dzwonić. Zapomniana na lata rodzina nagle przypomniała sobie o „bliskich”. Pierwsza zadzwoniła Ewa:
— Pozbawiliście nas domku, teraz nie mamy gdzie jechać. Więc w lipcu przyjeżdżamy do was. Cała nasza rodzina i wnuczka Marka też.
— Ewa, nikogo nie zapraszaliśmy. My tu mieszkamy, a nie prowadzimy pensjonat. Chcecie wypocząć — rezerwujcie noclegi z wyprzedzeniem.
— A widziałaś ceny hoteli w Sopocie?!
— Nie widziałam. Ale jeżeli was nie stać — odpoczywajcie gdzieś taniej. Tu nie ma miejsca. Nie przyjmujemy gości.
— Czyli teściów przyjęliście, a rodzoną siostrę nie?!
— To byli rodzice Kasi. Gdyby żyli nasi — też byśmy ich przyjęli. Ale pięcioro dorosłych i dzieci na dwa tygodnie? Dziękujemy.
— Zobaczycie! Zostaniecie sami — nikt choćby o was nie wspomni!
— Nie martw się. Od przeprowadzki mamy tylu „krewnych”, iż starczyłoby na dwa domy. Wszyscy pamiętają o nas od maja do września. Potem cisza.
Cisza, która stała się najcenniejszą częścią ich życia.