Ślubu nie było. Pan młody nie przyjechał po swoją narzeczoną.
Ile dziewczynek od najmłodszych lat marzy o białej sukni, kwiatowym wianku, o dreszczu na skórze, gdy padają słowa „ogłaszam was mężem i żoną”… Alicja była jedną z nich. Dorastała jako cicha, skromna dziewczyna, marzycielska i wrażliwa. Nieraz zamykała oczy, gdy w telewizji pokazywano weselne ceremonie, i wyobrażała sobie, jak pewnego dnia również ona przejdzie u boku ukochanego — przy dźwiękach muzyki, pod zachwyconymi spojrzeniami, z drżeniem w sercu.
Swego Bartosza poznała jeszcze na uniwersytecie. Studiowali prawo, ale w różnych grupach. On — wysoki, jasnowłosy, wysportowany, z psotnym błyskiem w oczach. Ona — pełna wdzięku, smukła, o królewskiej postawie i łagodnym uśmiechu. Cały wydział mówił, iż są dla siebie stworzeni. Bartosz nie odstępował jej ani na krok. Odprowadzał do domu, przynosił kawę w chłodne poranki, rysował serduszka w zeszytach. Ich związek był jak z romantycznej powieści — czysty, delikatny, szczery.
Minął rok — i oświadczył się. Na obronie prac dyplomowych rodzice już się znali, razem wyjeżdżali na działkę, zaprzyjaźnili się. Postanowili wziąć ślub zaraz po studiach. Wszystko układało się idealnie. Alicja z przyjaciółkami tygodniami wybierała suknię, przeglądała katalogi, biegała po salonach. Aż pewnej nocy przyśniła jej się kreacja jej marzeń — najdelikatniejsze koronki, kremowy jedwab i zwiewny tren. Obudziła się z myślą: „Taka musi być moja”.
Pojechała do najbliższego salonu z koleżankami. Sprzedawczyni Ela, wysłuchawszy jej opowieści, nagle się uśmiechnęła i powiedziała:
— Niedawno zwrócono jedną suknię, dokładnie taką, jaką pani opisuje. Chce pani zobaczyć?
Alicja zakochała się w niej od pierwszego wejrzenia, choćby nie przymierzając. Wyglądała, jakby utkana z jej snu. Tylko przyjaciółka szepnęła jej na ucho: „Ela mówiła, iż ślub tamtej panny młodej się nie odbył… Może to zły znak?” Ale Alicja nie chciała słuchać. Skoro los tak chce, to znaczy, iż tak musi być. Suknię zapakowano, a ona z niecierpliwością czekała na wielki dzień.
W przeddzień ślubu zatrzymała się w hotelu — by zostać sama ze swoimi myślami. Jeszcze raz włożyła suknię, pokręciła się przed lustrem. Nagle wydało jej się, iż w odbiciu ma na głowie czarną wstążkę. Przeszedł ją dreszcz, ale zignorowała to, tłumacząc sobie, iż to tylko zdenerwowanie.
Rankiem wszystko szło jak po maśle: makijaż, fryzura, suknia… Alicja wyglądała jak z okładki magazynu. Rodzice, wchodząc do pokoju, oniemieli z zachwytu. Pozostało tylko czekać na Bartosza. Minęła godzina. Potem kolejne trzydzieści minut. Alicja przestała się uśmiechać. Przez okno zobaczyła policyjny radiowóz. Coś w niej pękło. Wyszła na korytarz, ledwie trzymając się na nogach.
— Przepraszam… pani Alicja? — zapytał młody sierżant. — Pański narzeczony… Bartosz… zginął. Wypadek. Pijany kierowca wjechał na czołówkę. Zmarł na miejscu.
Alicja nie płakała. Po prostu zastygła. Potem usiadła na podłodze i zakryła twarz dłońmi.
Minęły trzy dni. Stała na cmentarzu, w tej samej sukni, ale teraz z czarną wstążką we włosach. W dłoni trzymała ich wspólne zdjęcie. Położyła je w trumnie, pochyliła się, pocałowała zimne czoło ukochanego i szepnęła:
— Wybacz… gdybym wiedziała, nigdy bym cię nie puściła…
Od tamtej pory nikt nie widział jej uśmiechniętej. Jakby gasła z dnia na dzień. Żyła jak automat. Rodzice mówili, iż to depresja. Lekarze — iż zaburzenie adaptacyjne. Ale matka wiedziała: jej córka powoli odchodzi.
Dokładnie rok później, w dzień, który miał być ich rocznicą, serce Alicji przestało bić. Lekarze orzekli: „zatrzymanie krążenia we śnie”. A w jej dłoniach znaleziono to samo weselne zdjęcie.
Miłość była prawdziwa. Zbyt prawdziwa, by ją przeżyć.
Czy wierzycie, iż uczucie może być tak silne, iż bez niego nie da się żyć?…