Samotność poza planem

newsempire24.com 18 godzin temu

Pewnego lutowego poranka Halina stała przy oknie, wpatrując się w mokry asfalt, który przebijał się przez resztki śniegu. Pogoda była szara, cicha, a ta cisza miała w sobie coś przygniatającego. Jej wzrok przesunął się po podwórku, po placu zabaw, gdzie niegdyś żegnała syna, gdy ten szedł do wojska, i córkę, odprowadzaną do szkoły. Teraz były tam obce dzieci, obce rodziny, niemal obce życia.

— Chyba właśnie taka jest moja starość — szepnęła Halina. — Cicha, samotna, niespodziewana.

Ogromny stół w jadalni stał pusty. Ten sam, przy którym ona i Wojciech marzyli, iż w weekendy będą opiekować się wnukami, gotować barszcz, zbierać całą rodzinę. Ale Wojtek odszedł zbyt wcześnie. A wnuki? Owszem, były, ale mieszkały daleko.

Weronika, córka, dawno wyjechała za granicę. Miała tam perspektywy, pracę, nowe życie. Matki nie zabrała ze sobą. Pawełek, młodszy, mieszkał w mieście, ale po drugiej stronie — w ekskluzywnej dzielnicy. Przyjeżdżał. Czasem. Raz w miesiącu. W weekendy zabierał ją na kilka godzin — na herbatę, pogawędkę z dziećmi. Miał bliźniaki — Kubę i Janka, którzy właśnie poszli do pierwszej klasy.

Serce Haliny bolało nie ze starości, ale z pustki. Siegnęła po stary album. Zdjęcie ślubne: Wojtek — młody, w białej koszuli, z gitarą w dłoniach. Ach, jak śpiewał… Jak go kochała. Jakże inne było wtedy wszystko — pełne życia, kolorów, emocji.

Ostry dźwięk powiadomienia wyrwał ją z wspomnień. Media społecznościowe. Wiadomość od Marii, szkolnej przyjaciółki:

*„Halinko, cześć! Obchodzę jubileusz, zbieram naszą klasę. Koniecznie przyjdź!”*

Halina wahala się. Co miała opowiadać? Dom, emerytura, rzadkie telefony od dzieci. Ale poszła. W końcu to jubileusz. Wieczór. Okazja.

Siedmioro dawnych kolegów. Ciepło, wesoło. Marysia, ta sama Maria, biegała między kuchnią a pokojem — przekąski, toasty, wspomnienia. Halina pomagała, uśmiechała się. Przypominali sobie wycieczki do lasu, ogniska, plecaki, szkolne wybryki. Nagle — dzwonek do drzwi.

— O, Jędruś! Przyszedł! — zawołała Maria i pobiegła otworzyć.

Do pokoju wszedł mężczyzna — postawny, z dostojną siwizną, wąsami, pewną postawą. Przywitał się, uścisnął dłonie pozostałych i, uśmiechając się, zwrócił się do Haliny:

— Cześć, Halinko! Ile lat, ile zim!

Patrzyła zdezorientowana. Nie poznała. Dopiero po chwili olśnienie.

— To ty, Jędrek! Przecież my od pierwszej do piątej w jednej ławce siedzieliśmy!

Halina roześmiała się. Przypomniała sobie. Mały, rozbrykany urwis, obok którego tata prosił, żeby nie sadzać. A jednak przesiedzieli tak pięć lat. Teraz był zupełnie inny. Spokojny, interesujący, z jakimś wewnętrznym ciepłem.

Gadali cały wieczór. Opowiadał, iż mieszkał w innym mieście, uczył, potem się rozwiódł — żona odeszła do przyjaciela. Syn dorosły, został tam. A on — wrócił do rodzinnych stron. Stęsknił się.

Kiedy goście zaczęli się rozchodzić, Maria przebiegle zaproponowała:

— Halinko, zostań, pomóż mi pozmywać.

— Oj, nie. Pójdę już do domu. Blisko przecież.

— Ja cię odprowadzę — nagle odezwał się Jędrzej.

I poszli. Halina wzięła go pod rękę, szli przez lutowy wieczór, pod lekkimi płatkami śniegu, oświetleni światłem latarni.

— Zima w tym roku ciepła — powiedział.

— Ano, prawda — odparła, uśmiechając się.

— Myślałem, iż tu będzie zimno. A jest ciepło. Wiesz dlaczego?

— Dlaczego?

— Bo jesteś obok.

Dotarli pod jej dom. Stali przed klatką, rozmawiali, śmiali się. Było tak lekko, tak niespodziewanie jasno na duszy. Jak za młodych lat.

Gdy weszła do mieszkania, telefon znów zasygnalizował wiadomość.

*„Pójdziemy jutro do kina, Halinko?”*

Spojrzała na ekran, przycisnęła telefon do piersi i uśmiechnęła się.

W jej życiu nie było już miejsca na samotność.

Idź do oryginalnego materiału