„Nie jesteś panią — jesteś służącą”

twojacena.pl 2 godzin temu

Nie jesteś gospodynią, jesteś służącą mówi tamarowa, przerywając mi, by dodała: «Jadzia, jeszcze trochę tej wyśmienitej sałatki, proszę». Jej głos jest słodki jak konfitura, a jednocześnie palący niczym ostre papryczki kłujący udawany urok.

Kiwnęłam głową i podniosłam prawie pustą misę. Ciotka mojego męża Sławka, trzeciego kuzyna, wpatruje się we mnie z irytacją, jakby patrzyła na natrętną muchę, która od dziesięciu minut krąży nad jej głową.

Cichym krokiem przemykam po kuchni, starając się być niewidzialna. Dziś jest urodziny Sławka. A dokładniej, jego rodzina świętuje urodziny w moim mieszkaniu w mieszkaniu, które opłacam.

Śmiech dochodzi z salonu w falistych podrygiwaniach donośny bas wujka Jana, przeraźliwy szczek jego żony, a na wierzchu pewny, niemal dowódczy ton tamarowej. Mój mąż prawdopodobnie siedzi gdzieś w kącie, wymusza wymuszony uśmiech i nieśmiało kiwa głową.

Napełniam miskę, delikatnie ozdabiając ją gałązką koperku. Ręce pracują automatycznie, a w głowie kręci się jedna myśl: dwadzieścia. Dwadzieścia milionów.

Wczoraj wieczorem, po otrzymaniu ostatecznego potwierdzenia na maila, siedziałam na podłodze łazienki, by nikt nie widział, i wpatrywałam się w ekran telefonu. Projekt, nad którym pracowałam trzy lata, setki bezsennych nocy, niekończące się negocjacje, łzy i prawie beznadziejne próby wszystko sprowadziło się do jednej cyfry na ekranie. Siedem zer. Moja wolność.

Gdzie się tak zapodziałaś? woła niecierpliwie teściowa. Goście czekają!

Biorę miskę i wracam na salę. Impreza trwa w pełni.

Jakaż jesteś powolna, Jadzia mówi ciotka, odsuwa talerz. Po prostu żółw.

Sławek drży, ale milczy. Nie chce szokować jego ulubiona zasada życiowa.

Stawiam sałatkę na stole. Tamara Pawłowa, poprawiając idealny układ, głośno, by wszyscy usłyszeli, stwierdza:

Co zrobić, nie każdy jest szybki. Praca w biurze to nie domowe obowiązki. Tam siadasz przy komputerze i odchodzisz. A tutaj trzeba myśleć, kombinować, kombinować.

Rozgląda się po gościach triumfalnym spojrzeniem. Wszyscy kiwają. Czuję, jak policzki zaczynają się rumienić.

Sięgając po pusty kieliszek, przypadkowo uderzam widelcem. Ten z dźwiękiem spada na podłogę.

Cisza. Na chwilę wszyscy zamarają. Dziesięć oczu skierowanych na mnie i widelca.

Tamara Pawłowa wybucha głośnym, złośliwym śmiechem.

Widzicie? Mówiłam! Ręce haki.

Odwraca się do sąsiadka przy stole i, nie obniżając tonu, dodaje złośliwie:

Zawsze mówiłam Sławkowi: ona nie jest ciętą. W tym domu jesteś panem, a ona taki dodatek. Podaj, przynieś. Nie gospodyni służąca.

Śmiech znów wypełnia pokój, tym razem bardziej złośliwy. Patrzę na męża. On odwraca wzrok, udając, iż zajęty jest serwetką.

A ja podnoszę widelec. Spokojnie. Prostuję plecy. I po raz pierwszy tego wieczoru uśmiecham się naprawdę, nie na siłę, nie grzecznie szczerze.

Nie mają pojęcia, iż ich świat, zbudowany na mojej cierpliwości, zaraz runie. A mój dopiero się zaczyna. Tu i teraz.

Mój uśmiech wytrąca ich z równowagi. Śmiech kończy się tak nagle, jak się zaczął. Tamara Pawłowa przestaje przeżuwać, szczęka zastyga w zdumieniu.

Nie kładę widelca na stół. Zamiast tego idę do kuchni, wkładam go do zlewu, biorę czysty kieliszek i napełniam go wiśniowym sokiem. Tym samym, drogim, który teściowa nazywała «błogosławieństwem» i «głupim wydatkiem».

Z kieliszkiem w ręku wracam do salonu i zajmuję jedyne wolne miejsce obok Sławka. On patrzy na mnie, jakby zobaczył mnie po raz pierwszy.

Jadzia, gorące się ostyga! odzyskuje przytomność Tamara Pawłowa. W jej głosie znów dźwięczą stalowe nuty. Trzeba serwować gościom.

Jestem pewna, iż Sławek sobie poradzi mówię, biorę mały łyk, nie odrywając wzroku od niej. On przecież jest panem domu. Niech pokaże.

Wszystkie spojrzenia kierują się ku Sławkowi. Blaknie, potem rumieni się. Nerwowy, rzuca błagalne spojrzenia najpierw na mnie, potem na mamę.

Tak oczywiście mruczy i, potykając się, wymierza się na kuchnię.

To małe, ale słodkie zwycięstwo. Powietrze w pokoju staje się gęste, ciężkie.

Tamara Pawłowa, zdając sobie sprawę, iż bezpośredni cios nie zadziałał, zmienia taktykę. Zaczyna mówić o wczasach:

Postanowiliśmy w lipcu wyjechać całą rodziną na wieś. Miesiąc, jak zwykle. Odetchnąć świeżym powietrzem.

Jadzia, musisz już od przyszłego tygodnia pakować rzeczy, przewieźć zapasy, przygotować dom.

Mówi, jakby to było już ustalone dawno temu. Jakby moje zdanie w ogóle nie istniało.

Powoli kładę kieliszek.

Brzmi wspaniale, Pani Tamaro. Tylko obawiam się, iż mam inne plany na lato.

Słowa wisi w powietrzu niczym kostki lodu w upalny dzień.

Jakie jeszcze plany? wraca Sławek z tacy, na której krzywo leżą talerze z gorącym jedzeniem. Co kombinujesz?

Jego głos drży od irytacji i zagubienia. Jego przyzwyczajenie, iż się zgadzam, sprawia, iż mój odmowa brzmi dla niego niczym zapowiedź wojny.

Nic nie kombinuję patrzę najpierw na niego, potem na jego matkę, której spojrzenie napełnia się gniewem. Mam plany zawodowe. Kupuję nowe mieszkanie.

Robię krótką przerwę, delektując się efektem.

To, wiesz, stało się już za ciasne.

Nastaje ogłuszająca cisza, którą przerywa, oczywiście, Tamara Pawłowa. Wydaje krótki, chrapliwy śmiech.

Kupuje? Na co? Na kredyt trzydziestoletni? Całe życie będziesz tracić na betonowe ściany?

Mama ma rację, Jadzia wtrąca się od razu Sławek, szukając wsparcia. Upuszcza tacę z hukiem, sos rozpryskuje się na serwetkę.

Przestań ten cyrk. Obraźasz nas wszystkich. Jaka mieszkanie? Zwariowałaś?

Oglądam twarze gości. Na każdej widać pogardliwe niedowierzanie. Patrzą na mnie, jak na pusty punkt, który nagle uważa się za coś wielkiego.

Dlaczego kredyt? uśmiecham się łagodnie. Nie lubię długów. Płacę gotówką.

Wujek Jan, dotąd milczący, zadziera wąsy.

Spadło ci jakieś spadkobranie? Stara milionerka z Ameryki odeszła?

Goście zachichawiają się. Czują się jak panowie sytuacji. Ta nowicjuszka blefuje.

Można tak powiedzieć odwracam się do niego. Tylko iż starą milionerką jestem ja. I wciąż żyję.

Biorę łyk soku, dając im chwilę na przyswojenie.

Wczoraj sprzedałam mój projekt. Ten sam, dla którego, według was, siedziałam w biurze i przeczekuję. Firmę, którą budowałam trzy lata. Mój start-up.

Patrzę prosto w Tamarę Pawłową.

Kwota transakcji dwadzieścia milionów złotych. Pieniądze już na moim koncie. Tak więc tak, kupuję mieszkanie. Może choćby domek nad morzem, żeby nie było ciasno.

W pokoju zapada dzwoniąca cisza. Twarze się napinają, uśmiechy znikają, odsłaniając zakłopotanie i szok.

Sławek patrzy na mnie otwartymi ustami, które nie wydają żadnego dźwięku.

Tamara Pawłowa powoli traci kolor. Jej maska się kruszy na oczach.

Wstaję, sięgam po torebkę z krzesła.

Sławek, wszystkiego najlepszego. To mój prezent dla ciebie. Wyprowadzam się jutro. Ty i twoja rodzina macie tydzień, by znaleźć nowe lokum. Ten apartament też sprzedaję.

Zwracam się ku wyjściu. Nie słyszę już żadnych odgłosów. Są sparaliżowani.

Już przy drzwiach odwracam się i rzucam ostatni rzut:

I tak, Pani Tamaro mój głos jest stanowczy i spokojny. Służąca dziś się zmęczyła i chce odpocząć.

Minęło pół roku. Sześć miesięcy, które przeżyłam jako nowe życie.

Siedzę na szerokim parapecie nowego mieszkania. Za panoramicznym oknem, od podłogi po sufit, migocze wieczorne miasto żywa, oddychająca istota, którą już nie postrzegam jako wroga.

To jest moje. W ręku trzymam kieliszek z wiśniowym sokiem. Na kolanach leży laptop z otwartymi rysunkami nowego projektu aplikacji architektonicznej, która przyciągnęła już pierwszych inwestorów.

Pracuję dużo, ale teraz to przyjemność, bo praca napełnia mnie, a nie wyczerpuje.

Po raz pierwszy od lat oddycham pełną piersią. Zniknęło ciągłe napięcie, z którym żyłam latami. Odeszły nawyki mówienia ciszej, poruszania się ostrożniej, odgadującego nastroje innych. Zniknęło uczucie, iż mieszkam w czyimś domu jako gość.

Po tamtym urodzinowym dniu telefon nie milknie. Sławek przechodzi od wściekłych gróźb («Będziesz żałować! Jesteś nic bez mnie!») po nocne nagrania, w których płacze i wspomina jak piękne było ich wspólne życie».

Słuchając tego, czuję tylko zimną pustkę. Jego dobro opiera się na mojej ciszy. Rozwód przebiega szybko. Nie próbuje już niczego żądać.

Tamara Pawłowa jest przewidywalna. Dzwoni, domaga się sprawiedliwości, krzyczy, iż zabrała jej syna. Pewnego dnia czai się przy biurowcu, w którym wynajmuję biuro, próbuje chwycić mnie za rękę. Po prostu ją omijam, nie mówiąc ani słowa.

Jej władza kończy się tam, gdzie skończyła się moja cierpliwość.

Czasem, w chwilach dziwnej nostalgii, zaglądam na profil Sławka. Na zdjęciach widać, iż wrócił do rodziców. Ten sam pokój, ten sam dywan na ścianie. Twarz z wyrazem wiecznej urazy, jakby cały świat był winny jego niepowodzeniom.

Gości już nie ma. Świąt też nie ma.

Kilka tygodni temu, wracając z spotkania, dostaję wiadomość z nieznanego numeru:

«Jadzia, cześć. To Sławek. Mama prosi przepis na sałatkę. Mówi, iż nie udaje się jej tak smakować».

Stoję pośrodku ulicy. Czytam to kilka razy. I nagle się śmieję. Nie złośliwie, a szczerze. Absurd tej prośby staje się najlepszym epilogiem naszej historii. Rozbijali naszą rodzinę, próbowali mnie zniszczyć, a teraz proszą o pyszną sałatkę.

Patrzę na ekran. W nowym życiu, pełnym ciekawych projektów, szacownych ludzi i cichego szczęścia, nie ma miejsca na stare przepisy i stare urazy.

Dodaję numer do czarnej listy. Bez wahania. Po prostu go zmazuję, jak przypadkowy pyłek.

Potem biorę duży łyk soku. Jest słodki, z lekką, cierpką nutą. To smak wolności. I jest piękny.

Idź do oryginalnego materiału