Przyszli, gdy spaliśmy
Weronika Piotrowska obudziła się od dźwięku, którego nie potrafiła od razu rozpoznać. Ciche pochrząkiwanie desek na korytarzu, jakby ktoś ostrożnie skradał się po mieszkaniu. Kobieta nadsłuchiwała, serce zabiło mocniej. Obok spokojnie pochrapywał mąż, Marek Stanisław choćby się nie poruszył.
— Marek… — szepnęła, delikatnie szturchając go w ramię. — Marek, słyszysz?
— Mhm? Co się stało? — zamruczał, nie otwierając oczu.
— Ktoś chodzi po mieszkaniu.
Marek Stanisław niechętnie otworzył jedno oko, spojrzał na świecące cyfry budzika.
— Wera, druga w nocy. Przywidziało ci się.
— Nie przywidziało! Wyraźnie słyszę kroki!
Mąż westchnął, ale jednak nadsłuchał. Rzeczywiście, gdzieś głębiej w mieszkaniu rozlegały się ledwo słyszalne dźwięki. Skrzypienie, szelest, leciutkie stukanie.
— Pewnie kot — uspokoił żonę. — Puszek znów szaleje po nocach.
— Jaka Pusia, Marek? Pusia zdechła trzy lata temu, zapomniałeś?
Marek Stanisław ostatecznie się obudził. Dźwięki stawały się wyraźniejsze. Ktoś zdecydowanie przemieszczał się po ich mieszkaniu, i to całkiem pewnie, jakby dobrze znał rozkład mebli.
— Może to Kasia przyszła? — zasugerowała Weronika Piotrowska. — Ma przecież klucze.
— O tej porze? Pewnie dawno śpi, jutro ma zmianę.
Córka mieszkała osobno, na sąsiednim osiedlu, ale czasem wpadała do rodziców, zwłaszcza gdy pokłóciła się z mężem. Choć zwykle uprzedzała.
Dźwięki zbliżały się do sypialni. Weronika Piotrowska mocno ścisnęła dłoń męża.
— Marek, a jeżeli to… złodzieje?
— Cicho — ostrożnie wstał z łóżka, namacał kapcie. — Pójdę sprawdzić.
— Nie idź! A jeżeli mają nóż?
— Wera, jacy złodzieje? W naszym bloku całą dobę jest portier, domofon, zamki szyfrowe. Poza tym nie mamy nic wartego kradzieży.
Cicho podszedł do drzwi, przyłożył ucho do drewnianej powierzchni. Za drzwiami rozległ się cichy kobiecy głos, nucona była jakaś melodia. Znajoma melodia.
— Wera — zawołał żonę szeptem. — Chodź tu.
Podbiegła boso do drzwi, również nasłuchiwała.
— Toż to… to kołysanka mojej mamy — szepnęła Weronika Piotrowska, a głos jej zadrżał. — Ta sama, którą mi śpiewała w dzieciństwie.
Marek Stanisław zmarszczył brwi. Teściowa zmarła dziesięć lat temu, ale doskonale pamiętał tę melodię bez słów, którą ta nuciła, zajmując się domem.
— To niemożliwe.
— Marek, może to duch? — Weronika Piotrowska wpiła się w rękaw jego piżamy. — Może mama przyszła?
— Wera, nie gadaj głupot. Duchów nie ma.
Ale on też poczuł, jak po plecach przebiegł mu dreszcz. Melodia brzmiała coraz wyraźniej, a teraz dołączył do niej kolejny dźwięk – leciutkie stukanie, jakby ktoś przestawiał naczynia w kuchni.
— Dokładnie jak mama — szepnęła żona. — Pamiętasz, jak nie mogła zasnąć i szła do kuchni? Stawiała czajnik, wyciągała filiżanki…
Marek Stanisław pamiętał. Barbara Albinowa cierpiała na bezsenność, zwłaszcza w ostatnich latach życia. Potrafiła wstać w środku nocy i zabrać się za sprzątanie czy gotowanie, nucąc tę samą melodię.
— Boję się — przyznała Weronika Piotrowska.
— Daj spokój. Chodźmy sprawdzić.
Zdecydowanie przekręcił klamkę, wyjrzał na korytarz. Cisza. Tylko z kuchni sączył się słaby blask, jakby paliła się tam lampka nad kuchenką.
Małżonkowie powoli ruszyli korytarzem, trzymając się kurczowo za ręce. U progu kuchni Marek Stanisław zatrzymał się, zajrzał do środka.
Kuchnia była pusta. Na stole stały dwie filiżanki, obok leżały łyżeczki, cukiernica. Czajnik cicho bulgotał na kuchence, z dzióbka unosiła się para.
— Przecież nie stawiałam czajnika na noc — powiedziała zmieszana Weronika Piotrowska. — Na pewno nie.
— Ja też nie.
Stali w drzwiach, nie śmiejąc wejść. Czajnik zagotował się, automatycznie wyłączył. W zapadłej ciszy słychać było tylko ich przyspieszone oddechy.
— Może lunatykujemy? — niepewnie zaproponował Marek Stanisław. — Wstaliśmy przez sen i to wszystko przygotowaliśmy?
— Razem? W tym samym czasie? Marek, nie żartuj.
Weronika Piotrowska ostrożnie weszła do kuchni, dotknęła jednej z filiżanek. Ciepła. Dopiero co ktoś trzymał ją w dłoniach.
— Patrz — pokazała mężowi parapet. — Pelargonia zakwitła.
Na oknie stała stara doniczka z pelargonią, która nie kwitła od ponad roku. Weronika Piotrowska zamierzała wyrzucić zwiędłą roślinę, ale jakoś nie mogła się zebrać. A teraz zdobiły ją jaskraworóżowe kwiaty, świeże i bujne.
— Mama uwielbiała pelargonie — cicho powiedziała. — Mówiła, iż ten kwiat przynosi domowi spokój.
— Wera, może powinniśmy iść do lekarza? — ostrożnie zasugerował mąż. — Bo zaczynamy pleść jakiejś banialuki.
— Jakie banialuki? Sam widzisz – czajnik, filiżanki, kwiaty. To wszystko nie mogło pojawić się samo.
Usiadła na krześle, zamyślona patrzyła na przygotowaną przez kogoś herbatę.
— Wiesz, mama zawsze mówiła, iż po śmierci wróci nas odwiedzić. Pamiętasz, jak żartowała: „Będę się pojawiać nocami, sprawdzać, czy wszystko u was w porządku”.
— Pamiętam. Ale to były tylko żarty, Wera.
— A może nie tylko?
Marek Stanisław usiadł obok żony, wziął ją za rękę.
— choćby jeśli, to czego się bać? To twoja mama. Kochała nas.
Weronika Piotrowska skinęła głową, trochę się uspokoiła.
— Tak, kochała. I zawsze się martwiła, czy dobrze nam się żyje, czego nam nie brakuje.
Siedzieli w ciszy, patrząc na nakryty stół. Stopniowo strach ustępował, zastępowany dziwnym spokojem. Jakby w domu naprawdę było obecne uczucie kochanej osoby.
— Pamiętasz, jak przeżywała, gdy pokłóciliśmy się przez działkę? — nagle ode— A ty pamiętasz, jak ucieszyła się, gdy Kasia powiedziała, iż wychodzi za mąż? — dodała Weronika, uśmiechając się przez łzy, a Marek przytulił ją mocniej, bo w tej chwili poczuli, iż Barbara Albinowa nigdy tak naprawdę nie odeszła, tylko została z nimi w pelargoniach, herbatce miętowej i tych wszystkich małych rzeczach, które nagle znów miały sens.