12 czerwca 2021
Stałem dziś w kuchni, patrząc przez okno, jak mój brat Krzysztof majstruje przy swoim starym polonezie. W dłoniach ściskałem pogniecioną kartkę, którą znalazłem w kieszeni dżinsów Ani. Litery rozmazywały mi się przed oczami, ale raz jeszcze przeczytałem te kilka słów: „Spotkajmy się o 22 pod blokiem. Babcia śpi jak zabita, nie usłyszy. Ściskam. Twój Marek.”
— Boże, za co mi to? — szepnąłem, gniotąc papier jeszcze mocniej.
Ania trafiła pod nasz dach pół roku temu. Córka siostry Krzysztofa, Jolanty, która całe życie błąkała się od faceta do faceta, aż w końcu zginęła w wypadku pod wpływem. Szesnastoletnia dziewczyna została zupełnie sama. Oczywiście, nie mogliśmy jej zostawić.
— Wojtek, to nasza krew — przekonywał mnie wtedy brat. — Gdzie ma iść? Do Domu Dziecka?
I zgodziłem się. Z żoną nie mieliśmy własnych dzieci, lekarze dawno orzekli, iż to niemożliwe. Może los dał nam taki prezent na starość?
Jakże się myliłem.
Z początku było dobrze. Ania wydawała się grzeczna, wdzięczna. Pomagała w domu, miała dobre oceny, mówiła do nas „wujku” i „ciociu”. Darzyliśmy ją ogromną czułością. Kupowaliśmy nowe ubrania, zapisaliśmy na siatkówkę, choćby znaleźliśmy korepetytora z angielskiego.
— Patrzcie, jaka zdolna dziewczyna u nas mieszka — chwaliłem się sąsiadom. — Same piątki nosi.
Ale coś się zaczęło psuć. Ania stała się opryskliwa, odpowiadała niegrzecznie. Wracała coraz później. A tydzień temu zniknęły pieniądze z szuflady.
— Aniu, nie brałaś gotówki z komody? — spytałem delikatnie.
— Jakich pieniędzy? — choćby nie podniosła wzroku znad telefonu.
— No, odkładałem na twoje nowe adidasy. Było tysiąc złotych.
— Nie brałam. Może sami wydaliście i zapomnieliście?
Wtedy milczałem, ale ukłuło mnie w serce. Pamiętałem dokładnie, iż było tysiąc. A wydać nie było na co — emerytura mała, ledwo wiążemy koniec z końcem.
Potem zaczęły się nocne wyjścia. Myślała, iż nie słyszę, ale seniorzy śpią czujnie. Słyszałem każdy skrzyp podłogi, każdy obrót klucza w zamku.
Chciałem porozmawiać. Ale za każdym razem, gdy próbowałem, Ania machała ręką albo po prostu wychodziła.
A teraz ta kartka. Nie miałem pojęcia, kim był ten Marek i co robili po nocach.
— Wojtek, gdzie Ania? — Krzysztof wszedł do kuchni, wycierając ręce w ścierkę.
— W swoim pokoju. Znowu w tym telefonie.
— Może trzeba z nią poważnie porozmawiać? Zupełnie się rozpuściła.
— Próbowałem. Nie chce choćby słuchać.
Krzysztof usiadł i nalał sobie herbaty z kubka.
— A co to masz w garści?
Podalem mu kartkę. Przeczytał i zmarszczył brwi.
— Gdzie znalazłeś?
— W spodniach, gdy prać zbierałem.
— To już poważne. Trzeba jej powiedzieć prosto w oczy.
W tej chwili do kuchni weszła Ania. Wysoka, szczupła, z długimi ciemnymi włosami. Piękna dziewczyna, ale w oczach miała coś twardego, nieprzyjemnego.
— Aha, naradzacie się nade mną? — rzuciła, otwierając lodówkę.
— Aniu, usiądź, proszę — poprosiłem. — Musimy pogadać.
— O co chodzi?
— O to — Krzysztof pokazał kartkę.
Na moment przemknął przez jej twarz niepokój, ale gwałtownie się opanowała.
— No i co? To moja sprawa.
— Nie masz żadnych prywatnych spraw — warknął Krzysztof. — Mieszkasz u nas, my za ciebie odpowiadamy.
— Tak? A myślałam, iż wzięliście mnie z litości — Ania usiadła, ale trzymała się wyzywająco. — Dobrzy wujkowie przygarnęli sierotę.
— Ania! — oburzyłem się. — Jak możesz tak mówić? Kochamy cię jak własną córkę!
— Kochacie? — zaśmiała się szyderczo. — To czego kontrolujecie każdy mój krok? Dlaczego nie mogę spotykać się z chłopakiem?
— Bo jesteś dzieckiem — wtrącił Krzysztof. — I bo nie wiemy, co to za jeden.
— Marek jest w porządku. On mnie rozumie, nie jak wy.
— A ile on ma lat? — spytałem.
Ania zawahała się.
— Dwadzieścia trzy.
— Co?! — aż podskoczyłem. — Tobie szesnaście, a on dorosły facet! Wiesz, iż to przestępstwo?
— Żadne przestępstwo! — krzyknęła. — Kochamy się!
— Miłość — pokiwał głową Krzysztof. — W twoim wieku to nie miłość, tylko głupota.
— Nic nie rozumiecie! — wstała od stołu. — Jesteście starzy, sami nie macie dzieci, skąd możecie wiedzieć!
Słowa uderzyły mnie jak policzek. Zrobiło mi się słabo.
— Ania, po co tak… — zaczął Krzysztof, ale przerwała mu.
— Co, prawda boli? Nie prosiłam, żeby mnie brać! W Domu Dziecka byłoby lepiej!
— To się pakuj i wynoś! — nie wytrzymał Krzysztof. — Skoro my tacy źli!
— Krzysiu, nie… — szepnąłem.
— Niech idzie do tego swojego Marka, skoro nas nie potrzebuje!
Ania spojrzała na nas wyzywająco.
— Dobra. Spakuję się i pójdę. A pieniądze wam oddam. Marek pomoże.
Wyszła, trzasnąwszy drzwiami. Oparłem się o stół, czując, jak łzy napływają mi do oczu.
— Krzysiu, co my zrobiliśmy…
— Nic nie zrobiliśmy. Ona sama wybrała.
— Ale to dziecko. Co z nią będzie?
Krzysztof poklepał mnie po ramieniu.
— Nie wiem, Wojtku. Nie wiem.
Z pokoju Ani dochodził szmer — pakowała się. Chciałem podejść, pogadać, ale zabrakło mi odwagi.
Godzinę później wyszła z dużą torbą i plecakiem.
— No to ja idę — rzuciła, nie patrząc na nas.
— Aniu, zaczekaj — wstałem. — Może nie tak od razu? Pogadajmy spokojnie.
— O czym? Sami kazaliście mi iść.
— Krzysiu się zagalopował. Nie chcemy, żebyś odchodziła.
— A ja chcę. Duszno mi tu. Marek wynajmuje mieszkanie, będę z nim.
— A szkoła? — spytał K— Po co mi szkoła, skoro mam Marka — odparła, odwracając się na pięcie i wychodząc, a ja zostałem z uczuciem, iż właśnie straciłem córkę, której nigdy nie miałem.