Przyjechałam do syna, a on mnie do hotelu wyrzucił!
W spokojnej wsi nad Brdą, gdzie powietrze pachnie kwitnącymi sadami, mieszkam z mężem w przestronnym domu, zawsze otwartym dla gości. Mamy wygodny pokój gościnny, a jeżeli miejsc zabraknie, z euforią oddamy własne łóżko, byle tylko wszyscy czuli się dobrze. Tak nas wychowano – nakarmić, ogrzać, zapewnić dach nad głową – to świętość. Nasze drzwi nigdy nie zamykają się przed rodziną i przyjaciółmi.
Przez lata małżeństwa wychowaliśmy troje dzieci. Najstarsza córka, Kinga, mieszka niedaleko, w sąsiednim miasteczku. Widujemy się niemal co tydzień, a jej mąż, prawdziwy złoty człowiek, zawsze pomaga nam w domowych sprawach. Z nim po prostu mi się poszczęściło.
Młodsza, Wioletta, studiuje w Poznaniu. Marzy o karierze i wspieram ją w tym – dzieci mogą poczekać, a marzenia trzeba łapać, póki jest się młodym. Często dzwoni, dzieli się nowinami, i wiem, iż zawsze znajdzie dla nas czas.
Ale syn, Krzysztof, wyjechał daleko – do Pomorza. Po studiach z kolegą założył firmę i teraz cały pochłonięty jest biznesem. Ma żonę, Dagmarę, i siedmioletniego synka, mojego ukochanego wnuczka Bartka. Z synową jednak nigdy nie znalazłam wspólnego języka. Dagmara jest z innego świata – chłodna, zamknięta, wiecznie niezadowolona. Nasza wieś wydaje jej się nudna, a choćby Bartka zniechęca do przyjazdów do nas. Ostatnim razem wytrzymali u nas tylko dwa dni, po czym Dagmara oświadczyła, iż „nie może tu oddychać”. Krzysztof czasem przyjeżdża sam, żeby uniknąć kłótni.
W tym roku mąż wziął urlop i postanowiliśmy odwiedzić syna. Przez te wszystkie lata nigdy nie byliśmy u niego, a tak bardzo chcieliśmy zobaczyć, jak sobie radzi. Oczywiście uprzedziliśmy o przyjeździe, żeby nie spaść jak śnieg na głowę.
Krzysztof powitał nas na dworcu z uśmiechem. Ku mojemu zdziwieniu, Dagmara nakryła do stołu – skromnie, ale zawsze. Gadaliśmy, śmialiśmy się, i już zaczęłam myśleć, iż może nie jest tak źle. Ale gdy nadszedł wieczór, moje serce runęło w przepaść. Krzysztof oznajmił, iż będziemy spać w hotelu. Myślałam, iż się przesłyszałam. Hotel? My, rodzice, przyjechaliśmy do własnego syna, a on nas – do hotelu?
O ósmej wieczorem zamówił taksówkę i zawiózł nas do jakiejś nędznej klitki. Zimno, wilgoć, łóżko skrzypi, a w kącie śmierdzi pleśnią. Siedzieliśmy z mężem w osłupieniu, nie wierząc, iż nasz syn mógł tak postąpić. Z chęcią spałabym na podłodze w ich mieszkaniu, nie potrzebuję pałacu! Ale Dagmara, jak się okazało, stanowczo stwierdziła – w ich domu dla nas nie ma miejsca.
Rano obudziliśmy się głodni. W hotelu nie było kuchni, a miejscowa kawiarnia okazała się zbyt droga. Zadzwoniliśmy do Krzysztofa, a on kazał przyjść na śniadanie. Cały dzień przesiedzieliśmy w ich mieszkaniu, podczas gdy oni byli w pracy. Bartuś rozweselał nas swoimi opowieściami, ale w sercu i tak było puste. Wieczorem – znów kolacja, a potem znowu taksówka i hotel. Trzeciego dnia mieliśmy dość, oddaliśmy bilety i wróciliśmy do domu, nie czekając na koniec tej „gościny”.
W domu zwierzyłam się z bólu Kindze. Wpadła w szał. Chwyciła telefon i wypaliła bratu, co o nim myśli. Ja tylko siedziałam i płakałam – jak mój syn, którego wychowałam z taką miłością, mógł tak mnie potraktować? Teraz choćby nie chce mi się z nim rozmawiać. Nie dzwoni, nie przeprasza, jakby nic się nie stało.
Sąsiadka, gdy usłyszała o całej sprawie, tylko wzruszyła ramionami: „To normalne, Jadziu. Młodzi teraz tacy są – istotny jest komfort. Ciebie przynajmniej nie wyrzucili na ulicę, pokój opłacili.” Ale dla mnie to nie tłumaczenie. Nasz dom zawsze był pełen bliskich – tak, czasem spało się na materacach, na rozkładanych łóżkach, ale razem, jak rodzina. A tu – hotel, jak dla obcych.
Może rzeczywiście jestem staroświecka? Ale serce pęka z żalu. Moje córki nigdy by tak nie postąpiły. Czy naprawdę wychowałam syna, który zapomniał, co to rodzinny dom? Jak mam z tym żyć?