Przygoda ciastka i kotka: Historia ratunku z wysokości

newsempire24.com 15 godzin temu

**Dziennik osobisty:**

— Misiu, jaką rogalika chcesz? Z mięsem, z serem, a może z twarożkiem?
— Mamo, ze serem!
— Dobrze, kochanie, zaraz kupię.

Sprzedawczyni w piekarni przy dworcu włożyła rogalika do przezroczystej torebki. Na zewnątrz mróz ściął powietrze, wieczór powoli przechodził w noc. Mama z synkiem szli przez ośnieżony park, gdzie gałęzie uginały się pod białymi czapami, a powietrze było nieruchome, chrupkie i iskrzące.

— Mamo…
— Co znowu?
— Niedobre! Teraz chcę z mięsem!
— No, Misiu! Przecież pytałam! Rozpuszczony całkiem! — załamała ręce kobieta.

Z irytacją chłopiec wyrwał dłoń i cisnął niechcianego rogalika. Ten zatoczył łuk w powietrzu i wylądował pod rozłożystą jodłą, oszronioną lodem. W szepcie zawiei czaiła się smutna rezygnacja.

A przecież ten rogalik miał swoją historię. Długą, ciężką, prawdziwą.

Wszystko zaczęło się latem, na polach pod Lublinem. Pod złotym niebem, wśród dojrzałych zbóż, maleńkie ziarno rosło w kłosie, pełnym słońca. Potem żniwa, kombajn, młyn, worki z mąką, podróż do piekarni na rogu Lipowej. Tam, gdzie ciasto wałkowano manualnie, gdzie piekarz z namulonymi dłońmi szczodrze sypał ser z koperkiem i zwijał warstwa po warstwie.

Rogalik wyszedł z pieca gorący, maślany, pachnący. Przesiąknięty troską i dobrem. Ale… nie było mu dane. Kaprys dziecka przerwał jego drogę, i teraz leżał w śniegu, marznąc, zamieniając się w bezkształtną skorupę. Tyle pracy, tyle ciepła — wszystko na nic?

Bonifacy był dachowcem. Nie znał piwnic ani mieszkań — jego domem były niebo i śnieg. Szary, średnio puszysty, z oczami jak dwa szmaragdy, uchodził za miejscowego staruszka — cztery lata na ulicy! Żył przy trzecim wejściu, gdzie babcie codziennie wynosiły mu jedzenie.

Domowym kotem Bonifacy być nie potrafił. Próbował. Raz przygarnęła go rodzina z czwartego piętra. Ale tłukł wazony, hałasował nocą, gonił cienie. Nie umiał żyć w zamknięciu. Dusza miał wolną.

Aż pewnego dnia zdarzyło się coś strasznego. Na podwórko wtargnął mężczyzna z ogromnym psem. Potwór z oszalałymi ślepiami. A ten człowiek, jakby specjalnie, nasłał go na Bonifacego. Gonitwa przez zaspy, samochody, oblodzone chodniki. Bonifacy zdążył. Wpadł na drzewo i — wyżej, jeszcze wyżej, aż serce waliło mu z przerażenia.

Ale zejść — nie umiał. Gałąź pod łapami — cienka, strach paraliżował. Wołał, wołał babcie. Pierwszego dnia — krzątały się na dole, z kocimiętką, dzwoniąc do straży miejskiej: „Zdejmijcie kota, sam nie zejdzie!”

— Zejdzie! — odpowiadano przez słuchawkę. — Sam spadnie.

Drugi dzień. Zawieja. Ludzie zniknęli. Bonifacy jadł śnieg. Gryzł cienkie gałązki z głodu. Noc była jak wieczność. Śnieg oblepiał futro, zamrażając go w bryłę. Trzeci dzień — już nie miauczał. Tylko siedział. Cicho, bez sił. Zimno w kościach, łapy sine, serce kołatało nieregularnie. Tracił siebie.

A czwartego dnia stało się to, co nieuniknione: łapy rozwarły się. I Bonifacy, jak jesienny liść, poleciał w dół. Wirując, strącając płatki śniegu, wpadł w zaspę, zatopił się w niej, zadrżał i… nie mógł wstać. Otworzył pysk — nie wydał dźwięku. Koniec?

Wtedy. Zapach. Uderzył w nozdrza jak promień słońca w mroku. Jedzenie.

Rozszerzył oczy. Tuż przed nosem, na śniegu — on. Rogalik. Wciąż ciepły w środku, zmarznięty na wierzchu, ale aromatyczny, dobry, prawdziwy. Nadgryziony dziecięcymi zębami, ale wciąż jadalny.

Bonifacy rzucił się na niego całym jestestwem. Wpił zęby, rozrywał, żuł, nie wierząc w swoje szczęście. Jadł, jak nigdy. Ten kawałek ciasta, masła i sera, który przeszedł drogę od pola do śmietnika, stał się jego ocaleniem. Drugą szansą. Podarunkiem z nieba.

Kot zerwał się na łapy. Rozejrzał. Zawieja wyła, ale w ciele pojawiło się ciepło. Otrząsnął się i ruszył truchtem w stronę klatki. Tej, gdzie mieszkały babcie.

— Bonifacy! Jezu! Żyje! — krzyknęła ciocia Hela, wybiegając na ganek.
— Bonifacy! Dzwoniłyśmy, prosiłyśmy, czekałyśmy! Straż nie przyjechała! A on sam spadł, głuptas nasz!

Babcie otoczyły go jak słońce. Ktoś otworzył drzwi, ktoś wyniósł ciepły kocyk. A Bonifacy… wszedł do środka. Tym razem nie rozrabiał. Położył się cicho w kącie. Grzał się. Przeżywał swojego rogalika.

A gdzieś tam, w ciepłej piekarni, w tej samej chwili do pieca wjeżdżała nowa partia rogalików. I być może któryś z nich jeszcze kiedyś komuś uratuje życie.

Koniec to tylko początek. Zwłaszcza gdy jesteś kotem. I zwłaszcza gdy spotkasz rogalika.

Idź do oryginalnego materiału