Przyszli, kiedy spaliśmy.
Krystyna Wojciechowska obudziła się od dźwięku, którego nie mogła od razu rozpoznać. Ciche skrzypienie desek w korytarzu, jakby ktoś ostrożnie skradał się po mieszkaniu. Kobieta nasłuchiwała, serce zaczęło bić szybciej. Obok spokojnie pochrapywał mąż, Janusz choćby się nie poruszył.
— Janusz — szepnęła, delikatnie szturchając go w ramię. — Janusz, słyszysz?
— Hmm? Co się stało? — zamruczał, nie otwierając oczu.
— Ktoś chodzi po mieszkaniu.
Janusz niechętnie otworzył jedno oko, spojrzał na świecące cyfry budzika.
— Krysiu, druga w nocy. Coś ci się przywidziało.
— Nie przywidziało! Wyraźnie słyszę kroki!
Mężczyzna westchnął, ale jednak nadstawił ucha. Faktycznie, gdzieś w głębi mieszkania dobiegały ledwo słyszalne odgłosy. Skrzypnięcie, szelest, lekkie stukanie.
— Pewnie kot — uspokoił żonę. — Puszek znowu szaleje po nocy.
— Jaki kot, Januszu? Puszek odszedł trzy lata temu, zapomniałeś?
Janusz na dobre się obudził. Dźwięki stawały się wyraźniejsze. Ktoś na pewno przemieszczał się po ich mieszkaniu, i to całkiem pewnie, jakby dobrze znał rozkład mebli.
— Może to Justynka przyszła? — zasugerowała Krystyna. — Ma przecież klucze.
— O tej porze? Ona śpi od dawna, jutro ma pracę.
Córka mieszkała osobno, w sąsiedniej dzielnicy, ale czasem wpadała do rodziców, zwłaszcza gdy pokłóciła się z mężem. Zwykle jednak dawała znać wcześniej.
Dźwięki zbliżały się do sypialni. Krystyna mocno ścisnęła dłoń męża.
— Januszu, a jeżeli to… złodzieje?
— Cicho — ostrożnie wstał z łóżka, namacał kapcie. — Pójdę sprawdzę.
— Nie idź! A jeżeli mają nóż?
— Krysiu, jacy złodzieje? W naszym bloku jest całodobowa ochrona, domofon, kody. I nie mamy co kraść.
Cicho podszedł do drzwi, przyłożył ucho do powierzchni. Za drzwiami rozległ się cichy kobiecy głos, nucący jakąś melodię. Znajomą melodię.
— Krysiu — zawołał żonę szeptem. — Chodź tu.
Podbiegła boso, także nasłuchując.
— To przecież… kołysanka mamy — szepnęła Krystyna, a jej głos zadrżał. — Ta sama, którą mi śpiewała w dzieciństwie.
Janusz zmarszczył brwi. Teściowa odeszła dziesięć lat temu, ale doskonale pamiętał tę bezsłowną piosenkę, którą nuciła, zajmując się domem.
— Nie może być.
— Januszu, może to duch? — Krystyna wpiła się w rękaw jego piżamy. — Może mama przyszła?
— Krysiu, nie mów głupot. Duchów nie ma.
Ale i on poczuł, jak po plecach przebiegł mu dreszcz. Melodia brzmiała coraz wyraźniej, a teraz dołączył do niej kolejny dźwięk — ciche stukanie, jakby ktoś przestawiał naczynia w kuchni.
— Dokładnie jak mama — szepnęła żona. — Pamiętasz, jak nie mogła zasnąć i szła do kuchni? Stawiała czajnik, wyjmowała filiżanki…
Janusz pamiętał. Hanna Maria cierpiała na bezsenność, zwłaszcza w ostatnich latach. Zdarzało się, iż wstawała o trzeciej nad ranem, by posprzątać albo coś ugotować, nucąc właśnie tę melodię.
— Boję się — przyznała Krystyna.
— Daj spokój. Chodźmy zobaczyć, co tam jest.
Zdecydowanie przekręcił klamkę, wyjrzał na korytarz. Cisza. Tylko z kuchni sączyło się słabe światło, jakby nad kuchenką paliła się lampka.
Małżonkowie powoli ruszyli korytarzem, trzymając się mocno za ręce. W drzwiach kuchni Janusz przystanął, zajrzał do środka.
Kuchnia była pusta. Na stole stały dwie filiżanki, obok leżały łyżeczki i cukiernica. Czajnik cicho bulgotał na kuchence, z dziobka unosiła się para.
— Przecież nie stawiałam czajnika na noc — powiedziała zdumiona Krystyna. — Na pewno nie.
— Ja też nie.
Stali w progu, niepewni, czy wejść. Czajnik zagotował się i automatycznie wyłączył. W zapadłej ciszy słychać było tylko ich przyspieszony oddech.
— Może lunatykujemy? — niepewnie zapytał Janusz. — Wstaliśmy przez sen i to wszystko przygotowaliśmy?
— Razem? W tym samym czasie? Januszu, nie żartuj.
Krystyna ostrożnie weszła do kuchni, dotknęła jednej z filiżanek. Ciepła. Ktoś trzymał ją w dłoniach dopiero co.
— Patrz — pokazała mężowi parapet. — Pelargonia zakwitła.
Na parapecie stała stara doniczka z pelargonią, która nie kwitła od ponad roku. Krystyna już miała ją wyrzucić, ale jakoś nie było okazji. Teraz zdobiły ją jaskraworóżowe kwiaty, wyglądające świeżo i zdrowo.
— Mama uwielbiała pelargonie — cicho powiedziała. — Mawiała, iż te kwiaty przynoszą domowi spokój.
— Krysiu, może pójdziemy do lekarza? — ostrożnie zaproponował mąż. — Bo zaczynamy pleść jakieś bzdury.
— Jakie bzdury? Sam widzisz — czajnik, filiżanki, kwiaty. To wszystko nie pojawiło się samo.
Usiadła na krześle, zamyślona, patrząc na przygotowaną przez kogoś herbatę.
— Wiesz, mama zawsze mówiła, iż po śmierci wróci nas odwiedzić. Pamiętasz, jak żartowała: „Będę się pokazywać po nocach, sprawdz”Następnego dnia wieczorem, gdy wszyscy zasiedli do stołu przy zapachu świeżo ugotowanego barszczu i ciepłego jabłecznika, pelargonia w kuchni delikatnie zakołysała się, choć żaden powiew wiatru nie poruszył zasłonami.”