Dzisiaj znów myślałem o tym, jak trudno czasem zrozumieć młodszych. Mam pięćdziesiąt pięć lat i zawsze wierzyłem, iż konflikty między teściową a synową da się uniknąć, jeżeli obie strony zachowają rozsądek. W końcu łączy nas miłość do tego samego człowieka – mojego syna. Myślałem, iż choćby przy różnicach charakterów można się dogadać. Wierzyłem w to… aż do ostatnich wakacji, które spędziliśmy w domku letniskowym pod Krakowem. Ten weekend zapamiętam na długo – i to nie z najlepszych powodów.
Mój syn niedługo bierze ślub. Jego wybrankę – Zofię – widziałem do tej pory może dwa razy i ledwo zamieniliśmy kilka słów. Żeby się lepiej poznać, zaprosiliśmy młodą parę na wieś, żeby odpoczęli i trochę pogadali. Przygotowałem wszystko z sercem – od zakąsek po dania główne. Chciałem, żeby to był miły, rodzinny wieczór.
W sobotę przyjechali. Witałem ich z uśmiechem, szczerze się ciesząc. Gdy się rozlokowali, zacząłem nakrywać do stołu i mimochodem poprosiłem Zosię, żeby pomogła – pokroiła chleb i rozłożyła sztućce. Nic trudnego, prawda? Nie prosiłem, żeby obierała ziemniaki czy marynowała mięso. A ona? choćby się nie ruszyła. Siedziała obok mojego syna i dalej gadała, jakby nic nie słyszała. Zamilkłem, może nie dosłyszała? Sam przyniosłem wszystko na stół, nie powtarzałem prośby – jakoś głupio mi było.
Po obiedzie poszli sobie odpocząć, a ja z żoną zmywaliśmy naczynia. Wieczorem, gdy przyszła pora na kolację, znowu poprosiłem:
— Zosiu, pokrój ser, dobrze?
A w odpowiedzi usłyszałem coś, od czego zrobiło mi się zimno w środku:
— Jak się jest gościem, to lepiej się nie wtrącać. Gospodarz i tak wie, co robić.
Zamarłem. Ser można pokroić źle?! I od kiedy zwykła uprzejma prośba to „wtrącanie się”?
Cały wieczór trzymała się tej dziwnej zasady. Gdy mężczyźni wyszli grillować, choćby nie podeszła do kuchni. Stała z boku, uśmiechnięta, a ja znów biegałem z talerzami. choćby nie zapytała, czy pomóc po kolacji. Mój syn widząc moje zdenerwowanie, sam zaczął zbierać naczynia. A ona? Jakby to wszystko jej nie dotyczyło. Ani słowa „pomożę”.
Nazajutrz spali do południa. Gdy się pakowali do wyjazdu, choćby nie ścieli łóżka. Pewnie też bali się „wtrącać”.
Uwielbiam gości. Często przyjeżdżają do nas przyjaciele, siostrzenice, choćby byli współpracownicy żony. I każdy, choćby pierwszy raz w domu, stara się pomóc: sprzątnąć ze stołu, pokroić warzywa, zanieść kubki. Mój brat zawsze mówi: „Ty gotowałeś, teraz moja kolej”. To szacunek. To wdzięczność za gościnę.
Ale Zofia zachowała się tak, jakby wszystko mi się należało. Jakbym miał sam wszystko robić, bo „ja tu gospodarz”, a ona przyszła tylko na wakacje. Zero gestu, zero uznania. Tylko obojętność i wygodnictwo.
Starałem się nie pokazywać urazy. Ale w środku wrzałem. Nie wiem, co dalej. Za parę miesięcy ślub. Chcąc nie chcąc, będziemy musieli jakoś żyć pod jednym dachem. Nie chcę być wrogiem we własnej rodzinie. Ale nie zamierzam też służyć dorosłej kobiecie, która uważa, iż nie musi choćby noża wziąć do ręki.
Co będzie dalej? Czy zawsze będzie się tak dystansować? A jeżeli przyjdą dzieci? Czy ja będę niańczyć wnuki, a ona będzie leżeć i mówić, iż „dziadkowie powinni pomagać”?
Może jestem staroświecki? Może teraz modne jest bycie takim „gościem” – uśmiechniętym, rozmownym, ale bez żadnego zaangażowania? Ale dla mnie rodzina to coś więcej. To wspólnota, pomoc, szczerość. A nie obcy ludzie przy jednym stole.
Syn jeszcze nie widzi problemu. Kocha ją – i to dobrze. Nie chcę stawać między nimi. Ale nie mogę też milczeć. Bo później będzie za późno…
Dziś zrozumiałem jedną rzecz: szacunku nie da się wymusić. Albo jest, albo go nie ma. I czasem najlepszą lekcją jest cisza – by zobaczyć, czy ktoś w ogóle zauważy, iż coś jest nie tak.