Byłem więc tam, ale jakoś nie nadarzyła się wówczas okazja, by zatopić się w tkance miejskiej z aparatem fotograficznym w dłoni. Taka okazja pojawiła się niedawno, tuż przed świętami Wielkiej Nocy. Skorzystałem z niej z radością.
Długi wstęp
Do miasta szedłem od strony Krosna. Nie, nie chodzi o Krosno w województwie podkarpackim, ale to, które bezpośrednio sąsiaduje z Mosiną od strony południowej. W samym Krośnie urzekł mnie kościół Matki Bożej Częstochowskiej, którego jednak nie można było zwiedzić, gdyż zwyczajnie był zamknięty.
Nie posiadam wiedzy o tym, jak sytuacja wygląda tutaj, ale wiem, iż są takie miejsca, w których brakuje już kapłanów, skutkiem czego jeden duchowny obsługuje dwie parafie. Tym sposobem, miejsc takich jak to – niedostępnych, gdy nie ma w nich celebrowanych w danym momencie nabożeństw – może niestety przybywać.

fot. Dawid Tatarkiewicz
Ulica, przy której szedłem, prowadząca w kierunku z i do Czempinia, jest całkiem ruchliwa i długa. Z euforią skorzystałem więc z okazji, by pod koniec tej peregrynacji czmychnąć w miejski lasek, który dał mi chwilę wytchnienia. Szkoda, iż w miejscu, w którym się zaczyna, brakuje pasów dla pieszych – musiałem cofnąć się pewien kawałek, by przedostać się na drugą stronę ulicy i dopiero stamtąd do upragnionego lasku. Osoba nieprzyzwyczajona do długich wędrówek może mieć pewien problem.
Zarówno pełen kolorów stroik przy przydrożnej kapliczce, jak i czerwony zając (na którego czaił się kot z fotografii w tle) nie pozostawiały złudzeń: mamy wiosnę! A za chwilę również: Wielkanoc.
To dziwne uczucie: pisać o czasie przyszłym, który w momencie opublikowania tekstu zmieni się w czas przeszły.
Centrum i okolice
Kobieta, która szła w kierunku ścisłego centrum miasta, nie miała chyba świadomości, iż doborem kolorystycznym bluzki i obu niesionych w dłoniach siatek, stworzyła interesujący wizualnie tercet. Gdyby jednak czytać fotografię w duchu nadchodzących (wówczas), a jednocześnie przeszłych (dzisiaj) świąt, wówczas można dostrzec, iż w jednej z siatek mieściły się kobiałki na jajka. prawdopodobnie więc szła na czynny tego dnia miejski targ.
Dokąd natomiast leciały żurawie? – tego do końca nie wiem, ale przekonany jestem, iż sprawa – w związku z wiosenną porą – również miała związek z jajami. Tyle iż z nich powstaną nie pisanki, a pisklaki.



Przed miejską galerią sztuki dały się zauważyć interesujące przedmioty, które – gdyby nie przeznaczenie, prawdopodobnie związane z trwającym tu remontem – można by śmiało zaliczyć do kategorii dzieł sztuki współczesnej. Zresztą, w zasadzie można by ich choćby w ogóle stąd nie ruszać, dopisać tylko odpowiednią interpretację i stworzyć z nich artystyczno-utylitarny performance.
Co prawda prima aprilis już minął, ale mam wrażenie, iż takie rzeczy dzieją się całkiem na serio. O ich wartości nie będę dyskutował, zostawię to lepszym od siebie, ale moda na infantylne niekiedy działania i ich interpretacje chyba jeszcze nie ustała.
Na uboczu
Oddalając się od ścisłego centrum, reprezentowanego przez rynek miasta, zbliżyłem się do wspomnianego już miejskiego targu. Nim się jednak na nim znalazłem, miałem okazję obserwować łabędzia niemego, który przeczuwał chyba, iż coś się święci, gdyż ludzie w zakupowym szale uwijali się jak mróweczki.
Czytając dzisiejszy tekst nie sposób nie odnieść wrażenia, iż raz po raz wykukuje w nim (albo: wybija się na plan pierwszy) temat jaj. Zresztą, zarówno słowo „wykukiwać”, jak i fraza „wybijać się” również mogą mieć bezpośredni związek z wykluwaniem się.
Wciąż więc poruszamy się w tematyce wiosenno-świątecznej, co tylko potwierdziła pewna pani, która – nieco ryzykownie, ale bardzo wprawnie – niosła jedną ręką całą paletę świeżych jaj. Aż się prosi, aby stwierdzić w tym miejscu, iż gdyby cokolwiek poszło nie tak, byłyby – oczywiście – albo niezłe jaja, albo jaja jak berety…



Na szczęście wszystko zakończyło się pomyślnie. Przynajmniej transport do samochodu – to niniejszym zaświadczam. Jednak, co było dalej? – tego nie wiem. Należy przypuszczać, iż pyszne ciasta własnego wypieku, jaja do święconki, a może i… jajecznica?
Na pewno mniejszym ryzykiem było trzymanie w dłoni bukszpanu, nie dziwię się więc napotkanemu przygodnie dżentelmenowi, który usiłował łączyć tę czynność z jazdą na rowerze – w plenerze.

fot. Dawid Tatarkiewicz
I wreszcie, kojarzą Państwo z pewnością powiedzenie „elegant z Mosiny”. Owszem, eleganckich mężczyzn nie brakowało, ale strojem wyróżniła się dopiero napotkana pod koniec niewiasta. To właśnie ona sprawiła, iż powiedzenie, które od początku tej wizyty wciąż krążyło mi po głowie – natychmiast zmaterializowało się.
Prawdziwa dama: elegantka z Mosiny. Styl, euforia i chęć życia w jednym! Tym optymistycznym akcentem zakończę dzisiejszy tekst. Przeminął gwałtownie – niczym święta. Na szczęście wiosna wciąż trwa.