Znalezione pod dębem: jak dwóch chłopców stało się naszymi synami
— Mamy teraz dwójkę nowych dzieci. Znalazłem ich w lesie pod starym dębem. Będziemy ich wychowywać jak własne — głos Marcina brzmiał dziwnie przytłumione, jakby przedzierał się przez warstwy wody.
Agnieszka zastygła przy kuchni. Z garnka buchała para, zasnuwając okno mgłą. Przez zaparowaną szybę dostrzegła sylwetkę mężczyzny trzymającego dwa zawiniątka.
— Co powiedziałeś? — postawiła powoli kubek na stole. — Jakie dzieci?
Drzwi otwarły się gwałtownie. Marcin wkroczył do kuchni, rozczochrany, w kurtce usianej igłami świerkowymi. W ramionach trzymał dwóch chłopców owiniętych w stary wełniany koc. Jeden zaciskał w dłoniach wytartego pluszowego królika, drugi spał.
— Po prostu siedzieli pod dębem, jakby na kogoś czekali — szepnął Marcin, osuwając się na krzesło. — Wokół ani żywej duszy. Tylko dorosłe ślady, prowadzące w stronę bagna.
Agnieszka podeszła bliżej. Jeden z chłopców otworzył oczy — ciemne, przejrzyste. Czoło gorące, ale wzrok pełen świadomości.
— Co ty narobiłeś, Marcin? — wyszeptała.
W sypialni rozległ się szelest. Sześcioletnia Weronika, ich córka, wyszła na korytarz, przecierając oczy. — Mamo, kto to?
— To… — Agnieszka zawahała się.
— To Kacper i Mikołaj — stanowczo odpowiedział Marcin. — od dzisiaj będą z nami mieszkać.
Weronika podeszła bliżej, ostrożnie wyciągając szyję. — Mogę ich przytulić?
Agnieszka skinęła głową. Słowa utknęły jej w gardle.
Dni płynęły w nieprzerwanym rytmie trosk. Chłopcy okazali się młodsi od Weroniki — mieli około trzech, czterech lat. Bali się głośnych dźwięków, nie jedli mięsa, Mikołaj chował się za piecem, a Kacper płakał przez sen.
— Trzeba zgłosić do opieki społecznej — powiedziała pielęgniarka Danuta, która przyszła obejrzeć dzieci. — Może ktoś ich szuka.
— Nikt ich nie szuka — odparł ostro Marcin. — Ślady prowadziły do bagna. To wszystko, co trzeba wiedzieć.
— Ludzie plotkują, Marcin. Po co ci dodatkowe gęby? Przecież masz już… — Spojrzała na Agnieszkę.
— Skończ — głos Agnieszki był ostry jak brzytwa. — Co my już mamy?
— Nie mieszkacie nad morzem — mruknęła Danuta, odwracając się.
Nocami Agnieszka stała przy oknie. W ciemności kołysały się wierzchołki sosen. W pokoju dziecinnym spało troje: Weronika obejmowała chłopców, jakby ich chroniła.
— Nie śpisz? — Marcin objął żonę od tyłu.
— Wspominam.
Zrozumiał, o czym myśli. Cztery lata temu, gdy wprowadzili się do tego domu na skraju lasu, stracili dziecko. Szybko, prawie niezauważenie. Potem już nie było dzieci.
— Skoro ty ich podniosłeś — Agnieszka odwróciła się do męża — to znaczy, iż ja nie mogę ich odpuścić.
Nic nie odpowiedział. Patrzył w stronę lasu, gdzie pod dębem zaczęła się ich nowa historia.
Po tygodniu chłopcy przestali się chować. Kacper nauczył Weronikę lepić babki z piasku. Mikołaj głaskał sąsiedzkiego psa.
— Zupełnie jak twoje — śmiała się sąsiadka. — Zwłaszcza ten z dołkiem w brodzie. Twoja kopia.
Marcin milczał. Ale wieczorem usiadł przy dzieciach i zaczął opowiadać bajkę. Jego głos był cichy jak leśny strumyk.
Dom stał się głośniejszy, bardziej zabiegany, ale też żywszy.
Minęło sześć lat. Jesień znów pomalowała las. Dom oplótł dziki chmiel, przy łaźni wyrosła rokitnikowa krzewina.
— WMarcin spojrzał na niebo, gdzie pierwsze gwiazdy zapalały się nad ich lasem, i pomyślał, iż czasem życie pisze dziwniejsze historie niż najdziksze sny.