Po jej ślubie straciłam nie mamę, ale osobę, która była mi najbliższa.
Mam dwadzieścia pięć lat. Dobrą pracę, studiuję zaocznie, staram się składać swoje dni samodzielnie, nieśmiało, ale z pewnością. Pracuję jako asystentka dyrektora w dużej firmie logistycznej w Warszawie. Wszystko wydaje się w porządku, a jednak serce boli, bo dom już nie jest domem. A mama… ta mama, którą znałam całe życie, jakby zniknęła.
Wychowała mnie sama. Ojca nigdy nie poznałam — w akcie urodzenia pustka, a w jej wspomnieniach ledwie mgliste ślady. Byłyśmy niczym przyjaciółki. Oczywiście, bywało różnie. Byłam trudnym nastolatkiem, grymasiłam, kłóciłam się, trzaskałam drzwiami, ale mama zawsze potrafiła do mnie dotrzeć. Umiała słuchać, umiała kochać. choćby w najciemniejszych chwilach była dla mnie wyspą ciepła.
Kilka lat temu wyprowadziłam się — wynajmowałam pokój, żyłam na własną rękę. ale rok temu nadszedł mój upadek. Ciężka operacja, bolesne rozstanie, dusza w kawałkach. Mama, naturalnie, przygarnęła mnie z powrotem. Wróciłam do jej mieszkania — tego samego, w którym czułam się bezpiecznie od dziecka. Ale niestety, nie wróciłam już do tego samego domu.
Wszystko zaczęło się pięć lat temu, gdy mama pierwszy raz wspomniała o Krzysztofie. Koledze z pracy, starszym, statecznym, uprzejmym. niedługo jednak wyszło na jaw, iż żonaty. Wtedy mnie to odrzuciło, ale mama, niczym zakochana uczennica, wierzyła: „Z żoną od dawna już po wszystkim”. Spotykali się dalej, aż w końcu opuścił rodzinę i zamieszkał z nami. Rok później wzięli ślub.
Wesele było skromne, tylko dla najbliższych. Uśmiechałam się, wręczałam kwiaty, próbowałam zaakceptować. Ale od tego momentu mama zaczęła znikać — rozpływać się w obcym człowieku. Jej zachowanie zmieniało się powoli, ale nieubłaganie.
Kiedyś potrafiłyśmy gawędzić do północy. Omawiałyśmy wszystko: od seriali po moje studia, od jedzenia po przyszłość. Teraz — tylko cisza. Krzysztof wyraźnie nie znosił mojej obecności. Jego spojrzenia, uszczypliwości, złośliwe uwagi pod moim adresem — mama jakby ich nie widziała. Albo nie chciała widzieć.
Z czasem zmieniła się zupełnie. W głosie — chłód. W gestach — obcy ton. Jakby go naśladowała. Najpierw drobiazgi: zwroty, oceny. Potem zaczęła krytykować wszystko — od moich ubrań po mojego chłopaka. Mówiła, iż to „żadna partia”, iż „nic z niego nie będzie”, iż jestem nieudacznikiem, skoro nie potrafię ułożyć sobie życia. A przecież jeszcze dwa lata temu tuliła mnie, gdy płakałam z powodu nieszczęśliwej miłości.
Najstraszniejsze — zaczęła pić. Każdego wieczoru wracałam z pracy i zastawałam ich przy stole, z butelką. Kieliszki, zakąski, śmiech — ciężki, obcy, przesycony jakąś złością. Rozmawiali tak, jakbym była gościem. Czasem zaś mama w pijackiej wściekłości oznajmiała, iż jestem tu „tylko na chwilę”. Że mieszkanie należy do niej, a jeżeli mi nie pasuje, drzwi stoją otworem.
Próbowałam z nią rozmawiać. Spokojnie, z bólem, z prośbą — obudź się. Taka nie jesteś. To nie ty. Słuchała i… machała ręką. Albo odchodziła. Albo przewracała oczami: „Zazdrościsz mi, bo sama nie masz nic w życiu”.
Chyba się zgubiłyśmy. Bez awantur. Bez ostatniego krzyku. Po prostu rozeszłyśmy się powoli, boleśnie, jak dwie linie, które już się nie przetną.
Teraz stoję u progu nowego życia. Mój chłopak oświadczył się. Szukamy mieszkania. Powinnam być szczęśliwa, a jednak coś w środku boli. Jak zostawić mamę z tym człowiekiem, który ją niszczy? Nigdy nie była taka — szorstka, zgorzkniała, obojętna. A teraz właśnie taka jest.
Wyjść — to zdrada. Zostać — zdrada siebie. I jeszcze nie wiem, jak żyć z tym wyborem.