Po jej ślubie straciłam nie matkę, a najbliższą mi osobę.

twojacena.pl 17 godzin temu

Po jej ślubie straciłam nie mamę — ale osobę, która była mi najbliższa.

Mam dwadzieścia pięć lat. Dobrą pracę, studiuję zaocznie, staram się powoli, ale pewnie budować własne życie. Pracuję jako asystentka dyrektora w dużej firmie logistycznej w Poznaniu, z pozoru wszystko w porządku, jednak serce boli, bo dom… już nie jest domem. A mama… ta mama, którą znałam całe życie, jakby zniknęła.

Wychowywała mnie sama. Ojca nigdy nie poznałam — w akcie urodzenia pustka, w jej wspomnieniach — niewyraźny cień. Byłyśmy jak przyjaciółki. Oczywiście, bywało różnie. Byłam trudnym nastolatkiem, marudziłam, kłóciłam się, trzaskałam drzwiami, ale mama zawsze umiała do mnie dotrzeć. Potrafiła słuchać, potrafiła kochać. choćby w najciemniejszych chwilach była dla mnie wyspą ciepła.

Kilka lat temu wyprowadziłam się od niej — mieszkałam w wynajętym pokoju, żyłam samodzielnie. Ale dokładnie rok temu zaczęło się moje załamanie. Trudna operacja, bolesny rozstania, psychicznie rozpadłam się na kawałki. Mama, oczywiście, przygarnęła mnie z powrotem. Wróciłam do jej mieszkania — tego samego, w którym od dzieciństwa czułam się bezpieczna. ale niestety, wróciłam już nie do tego samego domu.

Wizja się zmieniła pięć lat temu, kiedy mama po raz pierwszy wspomniała o Jacku. Kolega z pracy, starszy, stateczny, uprzejmy. Ale gwałtownie okazało się, iż żonaty. Wtedy to mnie odrzuciło, ale mama, jak nastolatka, wierzyła: „Z żoną od dawna już po wszystkim”. Spotykali się dalej, potem on zostawił rodzinę i zamieszkał z nami. A rok później wzięli ślub.

Ślub był cichy, tylko dla swoich. Uśmiechałam się, wręczałam kwiaty, próbowałam zaakceptować. Ale od tej chwili mama zaczęła znikać — rozpływać się w kimś obcym. Jej zachowanie zmieniało się — powoli, ale nieubłaganie.

Kiedyś potrafiłyśmy gadać do północy. O wszystkim: od seriali po moją naukę, od jedzenia po przyszłość. Teraz — wszystko sprowadziło się do ciszy. Jacek wyraźnie nie był zachwycony moją obecnością. Jego spojrzenia, przytyki, złośliwe uwagi pod moim adresem — mama jakby ich nie widziała. Albo nie chciała widzieć.

Z czasem zmieniła się całkowicie. W głosie — chłód. W gestach — obce tony. Jakby go naśladowała. Najpierw drobiazgi: zwroty, oceny. Potem zaczęła krytykować wszystko — od moich ubrań po mojego chłopaka. Mówiła, iż to „żaden materiał”, iż „nic z niego nie będzie”, iż jestem nieudacznikiem, skoro nie potrafię stworzyć porządnego związku. A przecież jeszcze dwa lata temu tuliła mnie, gdy płakałam po kolejnym złamanym sercu.

Najstraszniejsze — zaczęła pić. Każdego wieczoru wracałam z pracy i zastawałam ich razem przy stole, z butelką. Kieliszki, zakąski, śmiech — obcy, ciężki, z prześwitem złości. Rozmawiali tak, jakbym ja była gościem. A czasem mama, w pijanej wściekłości, oświadczała, iż jestem tu „tylko na chwilę”. Że mieszkanie jest jej, a jeżeli mi się nie podoba, nikt drzwi nie zamyka.

Próbowałam z nią rozmawiać. Głośno, spokojnie, z bólem, z prośbą — ocknij się. Taka nie jesteś. To nie ty. Słuchała i… machała ręką. Albo odchodziła. Albo przewracała oczami: „Zazdrościsz mi, bo u ciebie w życiu same porażki”.

Chyba się zgubiłyśmy. Bez awantury. Bez krzyku na koniec. Po prostu powoli, boleśnie rozeszłyśmy się w różne strony, jak dwie linie, które nigdy się już nie spotkają.

Teraz stoję na progu nowego życia. Mój chłopak oświadczył się. Szukamy mieszkania. Powinnam być szczęśliwa, ale dusza boli. Jak zostawić mamę z tym człowiekiem, który ją niszczy? Nigdy taka nie była — opryskliwa, zgorzkniała, obojętna. A teraz — właśnie taka jest.

Wyjść — to ją zdradzić. Zostać — zdradzić siebie. I jeszcze nie wiem, jak żyć z tym wyborem.

Idź do oryginalnego materiału