Drzwi uchylone
Gdy Kasia wróciła ze sklepu, drzwi do mieszkania były lekko otwarte. Nie na oścież, tylko niedomknięte. Szczelina między futryną a drzwiami wydawała się dziwnie równa, jakby ktoś celowo zostawił je w takim położeniu. Może wszedł, rozejrzał się, zawahał na sekundę — i odszedł, nie decydując się zostać. A może wciąż był w środku.
Postawiła torby z zakupami na podłodze i zastygła w bezruchu. Serce biło cicho, ale szybko. Żadnych odgłosów, żadnych kroków. Tylko cisza i ledwo wyczuwalny przeciąg poruszający róg dywanika w przedpokoju. I jeszcze — subtelny zapach czegoś obcego, czego w jej domu nie powinno być. Tytoń? A może zwykły oddech ulicy? Wytężyła słuch, ale powietrze znów stało się zwyczajne.
Od trzech lat mieszkała sama. Odkąd Jakub odszedł — najpierw do wynajętego mieszkania, potem do innego miasta, w końcu w obce życie. Napisał do niej dwa razy. Raz, by zabrać sweter, drugi — by oznajmić, iż się żeni. Nie odpowiedziała. Nie z gniewu. Po prostu nie wiedziała, co powiedzieć, gdy nikt już nic nie pyta. Wewnątrz dawno było pusto — została tylko gładka, trochę smutna powierzchnia, jak oszronione okno: ślady niby są, ale nie wiadzo, czyje.
Powoli weszła dalej, obejrzała korytarz. Wszystko na swoim miejscu. Kurtka na wieszaku. Parasol w kącie. Listy na półce. Żadnego śladu pośpiechu, zmiętego dywanika, przesuniętego buta. Wszystko — jak zawsze, a jednocześnie — nie tak. Zamknęła drzwi, przekręciła klucz i włączyła alarm. Migające zielone światło nieco ją uspokoiło. Choć gdyby ktoś chciał — już by odszedł. A jednak — na dnie pozostał osad, jak ciche echo za plecami.
W kuchni nic się nie zmieniło. Płyta wyłączona. Kubek w zlewie. Książka na parapecie, otwarta w połowie. Na marginesie — zagięcie. Była pewna, iż użyła zakładki. Ale może się pomyliła. A może ktoś kartkował. Jednak w powietrzu coś było inaczej. Jakby jeło wyszło nieco przesunięte. Jakby ktoś przeszedł niezauważony i znikł, zostawiając ledwo wyczuwalną pustkę. Nie niepokój — tylko ślad obcej obecności.
Wróciła do przedpokoju i dopiero wtedy zobaczyła: na komodzie leżało stare zdjęcie. Nie w ramce — zwykła odbitka. Nieco wyblakła, z zagiętym rogiem. Pochyliła się. To było zdjęcie, które schowała dawno temu. Ona i Jakub. Z jakieś dziesięć lat temu. On obejmuje ją od tyłu, ona się śmieje. Ktoś z przyjaciół zrobił je na pikniku. Wtedy wszystko wydawało się trwałe, niemal na zawsze. Teraz — jakby wycięte z innego czasu. I ktoś położył je tu nie bez powodu.
Zdjęcie leżało równo. Nie mogło spaść samo. Ktoś je wyjął. Przejrzał. Zostawił. I odszedł. A może nie? Rozejrzała się, nasłuchując, jakby w ścianach pozostało echo jego cienia. Nie chowała tego zdjęcia z urazy — po prostu nie mogła na nie patrzeć. Teraz leżało odkryte, jak wyrwaniu. Albo jak prośba.
Usiadła na kanapie. Wzięła telefon. Przewinęła listę połączeń. Pusto. Wiadomości — też nic. Ani od niego, ani od nikogo. Tylko powiadomienia z banku i sklepów. Chłodne, mechaniczne słowa, w których nie było nic żywego.
Wstała i zamknęła drzwi balkonowe — wiatr wciąż hulał po mieszkaniu. Muskał firankę, cicho, prawie pieszczotliwie. Wieczór przechodził w noc. I nagle — ciszę przeciął dzwonek do drzwi. Raz. Krótko. Jakby ktoś był pewien, iż usłyszy.
Podeszła. Spojrzała przez wizjer. Nikogo. Pusta klatka schodowa, mdłe światło żarówki pod sufitem. Tylko na wycieraczce — zwinięty w rulon koc. Ich wspólny. Granatowy w białe pasy. Wyglądał prawie jak nowy, chociaż zabierali go na wyjazdy, kładli na piasek, suszyli na sznurze pod domem. Pamiętała jego zapach, fakturę. Pamiętała, jak owijali się nim w namiocie. Jak ostatnio razem go prali, kłócili się o proszek, a potem oboje śmiali z tej głupiej sprzeczki.
Na kocu leżała kartka. Tylko trzy słowa:
„Przepraszam, nie potrafiłem”.
Papier był złożony niedbale, w pośpiechu. Pismo — jego. Poznała od razu po kanciastych „p” i pochylonych „t”. Jakby jednak przyszedł, dotarł, ale nie odważył się zadzwonić po raz drugi. Albo wiedział, iż i tak zrozumie.
Stała tak chwilę. Patrzyła na drzwi, na koc, na swoje drżące dłonie. W głowie migały obrazy: jak odchodził, jak klucz zadzwonił o metalową miskę w przedpokoju, jak potem bała się ciszy. W końcu wzięła koc, wróciła do środka i delikatnie rozwinęła. W środku leżał klucz. Jej stary klucz, którego nie oddał. Zwykły, gładki, z zadrapaniem u nasady — pamiętała to zadrapanie, jak bliznę na czymś wspólnym.
Wyłączyła alarm. Odłożyła klucz z powrotem do koca. Siedziała kilka sekund, wpatrzona w niego jak w symbol czegoś niedokończonego. Potem podeszła do drzwi i powoli, prawie bezszelestnie, znów je uchylila.
Na wszelki wypadek. Albo na wypadek, iż jednak zostawiono jakieś szanse…