Mój mąż Bartosz ma bardzo głośną i liczną rodzinę. Trzech braci, dwie siostry. Wszyscy od dawna mieszkają osobno, mają własne rodziny i dzieci. Ale regularnie zjeżdżają do naszego domu. Nie na zwykłą herbatę, ale na prawdziwe uczty. Zawsze znajdzie się powód: urodziny, imieniny, rocznica. I za każdym razem spotykamy się u nas. Bo, jak mówią krewni, “u was jest wygodnie, dom duży, podwórko jest”. Faktycznie kupiliśmy przestronny dom za miastem – długo pracowaliśmy, oszczędzaliśmy. A gdy tylko pojawiło się miejsce z altaną, grillem, trawnikiem i miejscem do parkowania – cała rodzina uznała, iż to teraz ich “działka rekreacyjna”.
Na początku choćby mi się to podobało. Wychowałam się jedynaczka, bez rodzeństwa. Czułam się, jakbym nagle stała się częścią wielkiej rodziny. Nakrywaliśmy do stołu, piekliśmy kiełbaski, śmialiśmy się. Ale z czasem… stało się to katorgą. Wiecie, ile trzeba ugotować, gdy przyjeżdża ponad 15 osób? I nikt choćby nie spytał, czy potrzebuję pomocy. Kobiety od progu siadały w cieniu z kieliszkiem wina, mężczyźni szli rozpalać grilla. A ja od rana stałam w kuchni. Kroiłam, smażyłam, myłam, sprzątałam. Roznosiłam talerze, zbierałam brudne. Tylko Bartosz zaglądał, przepraszająco się uśmiechając: “Pomóc ci?” Ja, tłumiąc irytację, kiwałam głową: “Dam radę…”
Ale najbardziej bolało nie to. Tylko fakt, iż za każdym razem wychodziłam do gości zmęczona, w fartuchu, bez makijażu. A oni – wystrojeni, jak na bal. Jakby przyjeżdżali na eleganckie przyjęcie, a nie do domu na wsi. A przecież też chciałam inaczej: ubrać sukienkę, uczesać włosy, usiąść z winem. Ale nie zdążyłam. Byłam obsługą.
Po takich imprezach Bartosz sam zmywał góry naczyń, odsyłał mnie do łóżka. Widziałam, iż jest zmęczony. Jeden wolny dzień w tygodniu, a i tak spędzony wśród krzyków dzieci i gwaru rozmów. A on marzył, by po prostu poleżeć, zamówić pizzę, obejrzeć film. Ale nie chciał kłócić się z rodziną. Ja też milczałam. Aż pewnego dnia zadzwonił jego brat.
“U was będziemy świętować moje urodziny, jak zwykle.”
Bartosz, odkładając słuchawkę, odwrócił się do mnie i powiedział:
“Jutro wstajesz, ubierasz swoją najlepszą sukienkę, robisz fryzurę, jeżeli chcesz – makijaż. Możemy choćby coś nowego ci kupić. Ale – do kuchni nie wchodzisz. Ani nogą. Koniec.”
“Ale jak…” – zaczęłam.
“Koniec. Niech przywożą ze sobą. Nie jesteś kucharką ani służącą. My też mamy prawo do odpoczynku.”
Milcząco skinęłam głową. Było dziwnie, ale przyjemno.
Następnego dnia przyjechała cała zgraja. Uśmiechy, pudła z tortami, mięso w torbach. A na stole – pusto. Rodzina spoglądała po sobie: gdzie przystawki, sałatki, gdzie gospodyni? A Bartosz spokojnie wyszedł i oznajmił:
“Od teraz tak to będzie. jeżeli chcecie świętować – macie współorganizować. Ja i żona jesteśmy zmęczeni. Ona nie ma obowiązku wszystkich obsługiwać. Albo każdy przynosi coś swojego, albo szukacie innego miejsca na imprezy.”
Zapadła cisza. Jedli, ale bez dawnej radości. Rozmowy nie kleiły się. Ale przy następnej okazji jedna z sióstr – pierwszy raz od lat! – zaprosiła wszystkich do siebie.
Okazuje się, iż potrafią. jeżeli tylko chcą.