Odszedł, by stać się bliżej

twojacena.pl 4 godzin temu

Ciągnąłem gazetę, gdy Halina wkroczyła do pokoju. Nie nauczaj mnie teraz! głos jej ostrzem noża krzyczał, pięści zaciśnięte, postać sztywna w samym środku mieszkania. Trzydzieści lat razem przeżyliśmy, Witold! Trzydzieści! A ty? Milczysz uparcie, jak grób!

Podniosłem oczy. Siwe, niesforne włosy, twarz zarumieniona od gniewu. Znajomy obraz, kolejna burza się zbliżała.

Halinko, spokojnie. Pogadajmy po ludzku.

Po ludzku?! ręce uniosła w bezradnym geście. Kiedy ostatnio pytałeś, co u mnie? Jak mi serce gra? Odpowiadaj!.

Gazetę złożyłem, odłożyłem na stół. Podszedłem do okna. Za szybą jesienny deszczyk chlapał, żółte liście klonu padały jeden po drugim na mokry asfalt Krakowa. Masz rację szepnąłem. Mało gadam.

Mało?! zdławiła się oburzeniem. W ogóle ze mną nie rozmawiasz! Przychodzisz z fabryki, obiad w milczeniu, telewizor. Opowiadam o sąsiadce Hani, iż wnuk na uniwersytet w Warszawie dostał, ty hm, fajnie. Mówię, iż na działkę jadę, pomidory zerwać, ty rób, co chcesz. Ja kobieta żywa jestem czy manekin jaki?.

Odwróciłem się. W oczach Haliny szkliły się łzy, ale uparcie je powstrzymywała.

Przepraszam. Nie myślałem, iż to aż tak ważne.

Nie myślałeś! gorzko się zaśmiała. Wituś, a ty w ogóle coś o mnie myślisz? Kim ja dla ciebie? Kucharką? Pralką? Czy może zwyczajem, jak te twoje kapcie?.

Chciałem odpowiedzieć. Zanim zdążyłem, Halina zawróciła i wyszła. Drzwi zatrzasnęła z hukiem. Zostałem sam w salonie, nasłuchując, jak w kuchni głośno chodzi, talerze z hałasem stawia. Wreszcie i tam zapadla cisza.

Z powrotem usiadłem w fotelu. Gazeta w rękach, ale litery rozpływały się. Halina miała rację odsunąłem się. Kiedy to się zaczęło? Po śmierci matki? Czy wcześniej, gdy brygadzistą na śląskiej kopalni zostałem i robota głowę zaprzątnęła?

Przypomniało mi się, jak poznaliśmy Halinkę. Pracowała w księgarni na Górnym Śląsku, wszedłem po podręcznik elektryki. Uśmiechnęła się tak promiennie, iż zapomniałem, po co przyszedłem. Stałem jak wryty.

Pomożemy? spytała.

Szukam czegoś interesującego wydukałem. Co radzicie?.

A co pan lubi czytać?.

Wszystko po trochu. Technikę, kryminały, klasykę.

Podała mi tomik Sienkiewicza. Spróbujcie. O miłości. Pięknie pisze.

Książkę kupiłem, ale myślałem tylko o dziewczynie z dobrymi oczami. Nazajutrz znowu w księgarni.

Podobało się? spytała Halina.

Bardzo. Co jeszcze polecicie?.

Tak cały tydzień. Książki kupowałem, tematy do rozmowy wymyślał. Wreszcie się zdobyłem.

Nowy film Barei idzie wyjąkałem. Może byśmy poszli?.

Uśmiechnęła się. Już myślałam, iż nigdy nie zaprosisz.

Pobraliśmy się po roku. Pamiętam pierwsze mieszkanie klitkę na kieleckich przedmieściach. Halina wieszała zasłonki, ja półki przybijałem. Wieczorami przy kuchennym stole planowaliśmy przyszłość, popijając herbatę.

Chcę dwojga dzieci mówiła. Chłopca i dziewczynkę.

A ja domu z ogrodem dodawałem. Żebyś kwiatki siała, a ja samochód w garażu majstrował.

I żebyśmy się nigdy nie kłócili dorzucała.

Nigdy przytakiwałem, całując ją w czoło.

Lecz dzieci nie było. Lekarze rozkładali ręce: takie rzeczy się zdarzają, nie martwić się, żyć dla siebie. Halina nocami płakała, myśląc, iż nie słyszę. Słyszałem, ale nie wiedziałem, jak pomóc, co rzec. Powoli przestaliśmy o tym mówić. W ogóle gadaliśmy coraz mniej.

Ja robiłem karierę na kopalni, Halina do szkolnej biblioteki poszła. Kupiliśmy mieszkanie w Katowicach, potem działkę pod Częstochową. Halina kwiaty hodowała, ja przy Fiacie w garażu grzebałem. ale rozmowy coraz rzadsze.

Tamtego wieczoru, w pustym salonie, zrozumiałem wina po obu stronach. Ja się zamknąłem, Halina bała się przebić moje milczenie. I co? Po trzydziestu latach czuję się obcy we własnym domu.

Rano Halina była zimna. Śniadanie podała w milczeniu, na pytania krótko odpowiadała. Próbowałem nawiązać.

Halinko, może w weekend na działkę? Pomogę z kwiatkami.

Nie trzeba odpowiedziała sucho. Samam.

A może do teatru? Słyszałem, nową Zemstę grają.

Zajęcia mam.

Przekładając herbatę, Józef uśmiechnął się do Małgorzaty, której dłoń wciąż trzymał, i w tym cieple porannego słońca zalewającego ich krakowską kuchnię, gdzie stał porcelanowy wazon pełen złocistych chryzantem i unosił się zapach świeżego chleba, po raz pierwszy od dawna poczuli, iż ich miłość, choć nadszarpnięta latami milczenia i niedomówień, jest jak skorupka odkryta po latach na prastarej łące delikatna, popękana, ale wciąż zdolna pomieścić wspólną przyszłość, którą postanowili złożyć na nowo z największą troską. I teraz wiedzieli już, iż największą sztuką nie jest unikanie pęknięć, ale pielęgnowanie każdej cząstki tej cennej, choć popękanej całości z dnia na dzień.

Idź do oryginalnego materiału