Na swoje sześćdziesięciolecie przygotowywałam się z sercem i niepokojem. Na tydzień przed uroczystością zaczęłam kupować produkty, planować menu, marzyłam, jak spędzę ten dzień w gronie najbliższych. Pragnęłam ciepła, rodzinnej atmosfery, szczerych uśmiechów. Mieszkam z młodszą córką — Oliwią, ma już trzydzieści lat, ale wciąż nie wyszła za mąż. Mam też starszego syna — Krzysztofa, ma czterdzieści lat, od dawna jest żonaty i ma córeczkę.
Chciałam, żeby przy jednym stole zebrała się cała moja rodzina — Oliwia, Krzysztof, jego żona Kinga i moja wnuczka Zosia. Wszystko zorganizowałam — przygotowałam ulubione dania: gołąbki, mięso po domowemu, kilka sałatek, ciasta i oczywiście tort urodzinowy. Wszystkim wcześniej powiedziałam, iż świętujemy w sobotę, żeby nikt nie miał innych planów.
Ale w sobotę nikt się nie pojawił.
Dzwoniłam do syna — nie odbierał. Im bliżej wieczora, tym ciężej było mi na sercu. Zamiast śmiechu i rozmów — cisza. Zamiast toastów — łzy. Nie mogłam choćby usiąść do stołu, nie mogłam patrzeć na tę pustkę. Całe mieszkanie pachniało jedzeniem, a jednocześnie wypełniał je zdradliwy chłód. Wieczorem rozpłakałam się jak dziecko. Oliwia próbowała mnie pocieszyć, ale nie mogłam się uspokoić.
Następnego ranka nie wytrzymałam. Wstałam wcześnie, spakowałam resztki jedzenia z uroczystego stołu i pojechałam do syna. Myślałam — może coś się stało, może mieli istotny powód.
Otworzyła mi Kinga. Zaspana, w szlafroku. Bez cienia euforii zapytała:
— Po co pani przyszła?
W środku wszystko we mnie zamarło. Weszłam do środka. Krzysztof dopiero się budził. Zaproponował herbatę, a ja, tłumiąc urazę, spytałam:
— Dlaczego wczoraj nie przyszliście? Dlaczego nie daliście znać? Dlaczego ignorowaliście moje telefony?
Syn spuścił wzrok, milczał. Ale Kinga się odezwała. I z takim wyrazem twarzy, jakby to wszystko od dawna w niej narastało:
— adekwatnie to nie chcieliśmy przyjść. Nie mamy nastroju na świętowanie. Mamy problemy. Mamy… kawalerkę, którą nam „wspaniałomyślnie” podarowała pani. A sama zostałaś w trzypokojowym. Brakuje nam miejsca, przez to choćby nie planujemy drugiego dziecka. Po prostu dałaś nam stare mieszkanie, a sobie zostawiłaś lepsze.
Zamarłam. Myślałam, iż źle usłyszałam.
Przypomniałam sobie, jak żyliśmy w trójkę w tamtej trzypokojówce. Ja, Krzysztof i Oliwia. Jak mąż wyjechał kiedyś za granicę i przepadł — bez listów, bez telefonów. Jak sama ciągnęłam dzieci. Jak rodzice pomogli mi kupić to mieszkanie, w którym teraz mieszkam. Jak siedem lat znosiłam ciasnotę, bo chciałam, żeby syn z żoną mieli swoje miejsce. Oni zajmowali jeden pokój, Oliwia — drugi, a ja żyłam w przejściowym. Kiedy urodziła się Zosia, opiekowałam się nią, jak mogłam. A kiedy teściowa umarła i zostawiła mi w spadku maleńkie, zniszczone mieszkanie, zrobiłam tam remont i oddałam je synowi — żeby wreszcie żyli osobno.
I po latach słyszę, iż moja ofiara nie była wystarczająca.
Że podobno zostawiłam sobie „coś lepszego”. Że oni są nieszczęśliwi. Że to moja wina.
Wracałam do domu z uczuciem guli w gardle. Jakby całe moje życie — wszystkie wysiłki, nieprzespane noce, troska — były nikomu niepotrzebne. Ludzie nie tylko zapominają o dobru. Zaczynają myśleć, iż im się wszystko należy.
Spędziłam najlepsze lata na dzieciach. Pracowałam bez weekendów, zrezygnowałam z własnego życia, z siebie. I co w zamian? Na mój jubileusz nie przyszli choćby z grzeczności. Nie zadzwonili. Nie przeprosili. Byli zajęci własną urazą — urazą za „nie to mieszkanie”.
Wiecie, co jest najgorsze? Nie to, iż zostałam sama w tak istotny dzień. Tylko to, iż kochałam swoją rodzinę bardziej niż siebie. A im było mało. Nie potrzebowali mieszkania. Oni, najwyraźniej, chcieli — wszystkiego.
Ten dzień nauczył mnie jednego: przestać liczyć na wdzięczność. Nauczyć się stawiać siebie na pierwszym miejscu. I już nie poświęcać się dla tych, którzy tego nie doceniają.