Ocalenie: jak jedno spotkanie na przystanku odmieniło los mojej córki

newsempire24.com 3 dni temu

Dar ocalenia: jak jedno spotkanie na przystanku przywróciło życie mojej córce

Gdy urodziła się nasza córeczka, cały personel szpitala nie mógł się nią nacieszyć. Była jak z obrazka — drobna buzia z regularnymi rysami, nosek jak guziczek, uszka precyzyjnie wyrzeźbione, a oczy… oczy miała wyjątkowe — błękitne jak chabry, jasne, patrzące prosto w duszę, jakby już od urodzenia rozumiały cały świat.

Początkowo wszystko szło dobrze. Córka trzymała główkę już w dwa miesiące, a w cztery próbowała stawać na nóżki. Cieszyliśmy się jej postępami, snuliśmy plany, nie podejrzewając, iż tuż obok czai się nieszczęście. Gdy skończyła pół roku, na jej szyi pojawiła się dziwna guzowatość — twarda, napięta. Lekarze tylko wzruszali ramionami — nikt nie potrafił powiedzieć, co to jest. Robiliśmy okłady, smarowaliśmy maściami, biegaliśmy po gabinetach — bez skutku. Dziewczynka stała się marudna, prawie nie jadła, płakała bez przerwy, w nocy nie spała. Kołysałam ją na rękach do świtu. A lekarze powtarzali — wszystko w porządku, wyniki dobre, krew czysta.

Pojechałam do znachorek — na próżno. Zaczynałam tracić nadzieję.

Gdy córka miała półtora roku, zdarzyło się coś, co nazywam cudem. Tego dnia jechałyśmy do mojej mamy. Długo stałyśmy na przystanku — autobus się spóźniał. Dziewczynka siedziała w wózku, blada, smutna. Wtedy podeszła do nas kobieta. Krzepka, z warkoczem ułożonym w wianek, w kwiecistej sukience. Miała coś syberyjskiego w spojrzeniu — niebieskie oczy i wzrok prosty, a zarazem niezwykle ciepły.

Spojrzała na córkę i powiedziała ze współczuciem:

— Biedactwo. I tobie, matko, też niełatwo. Nie je, nie śpi, męczy się?

Przytaknęłam. A ona nagle:

— Ja takie leczę. Niebawem zupełnie zgaśnie. jeżeli chcesz ją ocalić, przyjdź przed zachodem słońca. Jestem babcia Jadwiga. Mieszkam tu, za rogiem. I przynieś ze sobą dziesięć jaj, świeżych.

Powiedziała to i odeszła na koniec przystanku. Stała odwrócona plecami, jakby wyczuwała moje wahanie. A ja naprawdę się wahałam. Kolejna znachorka? Oszuka, nastraszy, weźmie pieniądze i zniknie. A jednak… coś mnie ukłuło. Jakbym wiedziała — jeżeli teraz nie pójdę, nigdy sobie tego nie wybaczę.

Gdy powiedziałam mamie, tylko skinęła głową:

— Idź. Może naprawdę pomoże. A jeżeli zażąda za dużo — po prostu odmówisz.

Poszłam. Kupiłam jajka, trafiłam pod wskazany adres. Niewielki dom z zielonymi okiennicami, kwiatami pod oknami, w ogródku winorośl i kojec, w którym bawiła się może trzyletnia dziewczynka.

— No przyszłaś — wyszła babcia Jadwiga. — A już myślałam, iż się nie zdecydujesz. Nie lubię się narzucać, ale tym razem serce nie pozwoliło. O, Zosię wyleczyłam — przywieźli ją aż z Gdańska, po miesiącu już stała o własnych siłach.

Zosia, usłyszawszy swoje imię, klasnęła w rączki i próbowała wstać, trzymając się szczebelków. Żywa, roześmiana dziewczynka.

— Chodźmy do kuchni — zaprosiła babcia Jadwiga. Zamarłam.

— A ile pani bierze?

— Ani grosza — machnęła ręką. — Co kto da. Dobra za pieniądze nie robię. Żal mi dzieci. Dorosłych nie leczę — niech zbierają, co posiali. Ale dzieci są niewinne.

Usiadłyśmy w kuchni. Postawiłam córkę na dywaniku, a babcia Jadwiga zaczęła wyciągać chorobę jajkiem — od nóżek w górę, po kręgosłupie, po stawach, po główce. Szeptała, jakby mówiła do wiatru: *„Wyjdź, chorobo, z bolącego ciała, z białej kości, z czerwonej krwi…”* Córka patrzyła uważnie, próbowała chwycić jajko.

Potem rozbiłyśmy jajka do szklanek z wodą. W świetle słońca na każdym żółtku pojawił się wyraźny krzyż, a w białku bulgotały bąbelki jak maleńkie fontanny.

— Widzisz? — pokazała babcia Jadwiga. — Na śmierć zrobione. Ludzie Boga się nie boją. Tak, ciężko było. Ale nic. Dziecko uratujemy.

— Kto to zrobił? — zapytałam.

— Teraz nie powiem. Ile razy chciałam wyjawić, tyle nieszczęść potem przychodziło. Niech się Pan Bóg tym zajmie. Moje zadanie to ratować.

Przeszłyśmy trzy kuracje — po dziesięć dni każda, z przerwami. Najpierw zniknęły krzyże, potem bąbelki. I córka zaczęła się zmieniać. Spała spokojniej, jadła, śmiała się. Policzki nabrały rumieńców.

— A pani te jajka zjada? — spytałam kiedyś.

— Broń Boże — roześmiała się. — Świniom daję. One się nie boją.

Później opowiedziała, jak otrzymała dar. Od matki. A ta — od swojej. Miała złą siostrę, która chciała przejąć moc, ale matka wybrała Jadwigę — bo wiedziała, iż dobroć jest ważniejsza niż siła. Siostra próbowała ukraść modlitwy, ale nic z tego nie wyszło. Dar to nie słowa — to serce.

Gdy córka zdrowiała, Zosia nauczyła się chodzić. Jej oczy błyszczały radością. Potem wyjechała — ojciec ją zabrał. Przywiózł w zamian skrzynki truskawek, wędliny, sery i miód.

— Widzisz, jak podziękował — westchnęła babcia Jadwiga. — A ja tę dziewczynkę w sercu zostawiłam.

I pewnego dnia — koniec. Po ostatnim wyciąganiu na jajkach nie było już śladu choroby. Córka była zdrowa.

Dziś ma już dziewiętnaście lat. Mądra, piękna. Uczy się języków, maluje, marzy o wyjeździe do Krakowa. Patrzę na nią — i nie wierzę, iż mogłam ją stracić. Że to nie był zły sen. I za każdym razem, gdy przechodzę obok tamtego przystanku, przypominam sobie babcię Jadwigę. I szepczę w duchu: *Dziękuję*.

Bo wtedy ona uratowała nie tylko moją córkę. Uratowała moje macierzyństwo. Moje życie.

Idź do oryginalnego materiału