Syn wprowadził do domu nową żonę z dwójką dzieci. Teraz każdy mój dzień to istny koszmar.
Minęły już trzy lata, a ja wciąż czuję się jak w nigdy niekończącym się śnie. Wszystko zaczęło się, gdy mój syn Piotr, trzydziestopięcioletni mężczyzna, przyprowadził do naszego dwupokojowego mieszkania w Warszawie swoją nową partnerkę. Kobietę imieniem Kasia. Miała już dwójkę dzieci z poprzedniego związku. Na początku zapewniał, iż to tylko na chwilę. Tymczasowo. Jak często my, matki, wierzymy w takie obietnice…
Trzy lata później. W naszym mieszkaniu nie ma już po prostu rodziny – jest cała armia: ja, mój syn, jego żona, jej dwójka dzieci, a teraz jeszcze… Kasia jest znów w ciąży. Bóg widocznie postanowił, iż na starość nie zaznam ani spokoju, ani wygody, ani oddechu. Pewnie za coś mnie karze.
Kasia nie jest niepełnosprawna, ani chora, ma kilka ponad trzydzieści lat. Ale pracować nie chce. Tłumaczy, iż „zajmuje się dziećmi”. Tyle iż dzieci rano idą do przedszkola. A Kasia? Kasia nie idzie do pracy. Idzie na spacer. Albo do koleżanki. Albo na paznokcie. Na co dokładnie – nie mam pojęcia.
Piotr początkowo zapewniał: załatwią papiery, wszystko się ułoży, ona znajdzie pracę, wynajmą mieszkanie albo wezmą kredyt. Uwierzyłam. Jestem matką – zawsze miałam nadzieję. Ale minął rok, drugi, trzeci. I nic się nie zmieniło. Tylko brzuch Kasi urósł.
Nie powiem, iż Kasia jest wobec mnie wprost niemiła. Nie krzyczy, mówi grzecznie. Ale w domu nie robi kompletnie nic. Ani podłogi nie umyje, ani naczyń, ani obiadu nie ugotuje. choćby swoimi dziećmi się nie zajmuje – włączy im bajki, wcisnie coś do ręki i siedzi w telefonie. A wieczorem – z jej strony cisza, z ich – krzyki.
Wszystkie obowiązki domowe spadają na mnie. Wstaję o czwartej rano. Pracuję jako sprzątaczka w dwóch biurach, myję podłogi, wracam do domu przed ósmą, ledwie zdążę napić się herbatę – a już trzeba sprzątać, prać, gotować. Gdy wszyscy wychodzą, sama szoruję kuchnię, by nie kleiła się od tłuszczu, pierze ubrania, gotuję obiad. Bo w południe syn z żoną wracają – trzeba jeść. Potem znowu prace domowe, kolacja, i dopiero po dziewiątej wieczorem mogę wreszcie usiąść. Czasem po prostu staję w kuchni i płaczę. Z bezsilności.
Moja emerytura idzie na rachunki i jedzenie. Pensja Piotra nie wystarcza na taką gromadę. A Kasia? Cóż, jest „na macierzyńskim”. choćby zanim oficjalnie na to przeszła.
Ostatnio próbowałam porozmawiać z synem. Powiedziałam, iż mieszkanie za małe, iż nas za dużo, iż nie daję rady, zdrowie zaczyna szwankować. Niedawno trafiłam do szpitala – ciężko było przy garach, ciśnienie skoczyło. Lekarz kategorycznie zabronił mi przeciążania się. A Piotr tylko wzruszył ramionami i rzucił:
– Mamo, nie ty jedna tu mieszkasz. To też moje mieszkanie. Nigdzie się nie wyprowadzamy. Nie stać nas. Więc musisz wytrzymać.
I tyle z naszej rozmowy.
Tyle z jego wdzięczności.
Tyle z mojego syna.
Myślę o wyprowadzce. Wziąć pożyczkę, kredyt, byle znaleźć własny kąt. choćby jeżeli mniejszy, choćby bez remontu. Byle była cisza. BylW głębi serca wiem jednak, iż w moim wieku nie dostanę już kredytu, a samotność może być jeszcze gorsza niż ten codzienny chaos.