Nowa żona syna z dziećmi zamieszkała z nami, a moje życie to koszmar.

newsempire24.com 2 dni temu

Syn wprowadził do domu nową żonę z dwójką dzieci. Teraz każdy dzień to dla mnie prawdziwy koszmar.

Minęły już trzy lata, a ja wciąż tkaję w tym samym piekle, z którego nie ma ucieczki. Wszystko zaczęło się, gdy mój syn Krzysztof, trzydziestopięcioletni mężczyzna, przyprowadził do naszego dwupokojowego mieszkania w Warszawie swoją nową partnerkę. Kobietę o imieniu Agnieszka. Miała już dwójkę dzieci z poprzedniego związku. Na początku zapewniał, iż to tylko tymczasowa sytuacja. Tymczasowa. Jak łatwo uwierzyć w takie słowa…

Trzy lata później w naszym mieszkaniu mieszka nie rodzina, a prawdziwa armia: ja, mój syn, jego żona, jej dwójka dzieci i… znowu jest w ciąży. Bóg w swoim poczuciu humoru postanowił, iż na starość nie zaznam ani spokoju, ani wytchnienia. Pewnie za coś mnie karze.

Agnieszka nie jest niepełnosprawna ani chora, ma kilka ponad trzydzieści lat. Ale pracować nie chce. Tłumaczy się, iż „zajmuje się dziećmi”. Tyle iż dzieci każdego dnia rano idą do przedszkola. A Agnieszka? Nie. Nie idzie do pracy. Idzie na spacer. Albo do koleżanki. Albo na paznokcie. Gdzie dokładnie – nie wiem.

Krzysztof początkowo obieżżał: iż załatwią papiery, iż ona znajdzie pracę, iż wezmą kredyt i się wyprowadzą. Uwierzyłam. Jestem matką – zawsze miałam nadzieję. Minął rok, drugi, zaczął się trzeci. Nic się nie zmieniło. Tylko brzuch Agnieszki urożs.

Nie powiem, iż jest wredna. Nie kłóci się, mówi grzecznie. Ale w domu nic nie robi. Ani podłogi umyć, ani naczyń, ani obiadu ugotować. choćby dzieciami, tak naprawdę, się nie zajmuje – włączy im bajki, wsadzi coś do rąk i siedzi w telefonie. A wieczorem – cisza od niej i wrzaski od maluchów.

Wszystkie domowe obowiązżki spadają na mnie. Wstaję o czwartej rano. Pracuję jako sprzataczka w dwóch biurach, myję podłogi, wracam do domu przed ósmą, ledwo zdążę napić się herbaty, a już trzeba sprzątać, prać, gotować. Kiedy wszyscy wychodzą, sama szoruję kuchnię, żeby nie pokryła się warstwą tłuszczu, piorę ubrania, gotuję obiad. Bo w południe syn z żoną wracają – trzeba coś dać do jedzenia. Potem znów sprzątanie, kolacja, i dopiero po dziewiątej wreszcie mogę usiąść. Czasem po prostu staję w kuchni i płaczę. Z bezsilności.

Moja emerytura idzie na rachunki i zakupy. Pensja Krzysztofa nie wystarcza na taką gromadę. A Agnieszka, oczywiście, jest „na macierzyńskim”. I to zanim jeszcze oficjalnie na nie wyszła.

Ostatnio próbowałam porozmawiać z synem. Powiedziałam, iż mieszkanie jest za małe, iż nas za dużo, iż nie daję już rady, zdrowie szwankuje. Niedawno trafiłam do szpitala – ciśnienie skoczyło mi przy kuchni. Lekarz kategorycznie zabronił przeciążania się. A on tylko wzruszył ramionki i rzekł:
– Mamo, nie ty jedna tu mieszkasz. Mieszkanie jest też moje. Nigdzie się nie wyprowadzimy. Pieniędzy nie ma. Więc musisz jakoś wytrzymać.

I tyle.
Tyle wdzięczności.
Tyle z syna.

Myślę o wyprowadzce. Wziąć pożyczkę, zadłużyć się, byle znaleźć swój kąt. choćby mniejszy, choćby bez remontu. Byle cisza. Byle nikt. Bo już nie wytrzymam. Nie zniosę kolejnego dziecka w tym domu. Tu już się nie żyje – tu się wegetuje.

Ja już nie żyję. Ja służę. Jestem niewolnicą. We własnym domu. Na swoim starośśe. A najbardziej przestrasza mnie to, iż nikt z nich choćby nie zastanawia się, jak mi jest. Oni po prostu żyją. I czekają, aż ugotuję, posprzątam, zamknę się w sobie.

Chce mi się krzyczeć, ale zaciskam usta. Już nie daję rady, a i tak działam. Bo inaczej – brud, głód, chłód. Bo jestem matką. Bo jestem babcią. Bo jestem sama.

Najgorsza jest świadomość, iż miłość czasem nie wystarcza. Że choćby najbliżsi potrafią stać się najcięższym brzemieniem. Że czasem trzeba wybrać siebie, choć serce krwawi.

Idź do oryginalnego materiału