Nowa żona syna z dwójką dzieci sprawiła, iż każdy dzień jest koszmarem.

newsempire24.com 1 dzień temu

Syn przyprowadził do domu nową żonę z dwójką dzieci. Teraz każdy dzień to dla mnie istny koszmar.

Minęły już trzy lata, a ja wciąż czuję się jak w niekończącym się śnie, z którego nie sposób się obudzić. Wszystko zaczęło się, gdy mój syn Marek, trzydziestopięcioletni dorosły mężczyzna, wprowadził do naszego dwupokojowego mieszkania w Warszawie swoją nową żonę. Kobietę o imieniu Kinga. Miała już dwoje dzieci z poprzedniego związku. Na początku mówił, iż to tylko na chwilę. Taka „chwilka”… Ileż to razy my, kobiety, wierzymy w te słowa!

Trzy lata później nasze mieszkanie przypomina bardziej koszary niż dom: ja, mój syn, jego małżonka, jej dwójka dzieci, a teraz… okazuje się, iż Kinga znów jest w ciąży. Widocznie Bóg postanowił, iż na starość nie zaznam ani spokoju, ani wygody, ani chwili oddechu. Pewnie za jakieś grzechy z przeszłości.

Kinga nie jest niepełnosprawna, nie choruje, ma lekko po trzydziestce. Ale pracować nie zamierza. Twierdzi, iż „zajmuje się dziećmi”. Tyle iż dzieci codziennie rano idą do przedszkola. A Kinga? Kinga idzie na spacer. Albo do koleżanki. Ewentualnie na manicure. Na co dokładnie – nie mam pojęcia.

Marek początkowo zapewniał, iż załatwią papiery, iż wszystko się ułoży, iż ona znajdzie pracę i wezmą kredyt albo wynajmą mieszkanie. Uwierzyłam. W końcu jestem matką – zawsze mam nadzieję. Ale minął rok, drugi, zaczął się trzeci. I nic się nie zmienia. No, może poza brzuchem Kingi, który rośnie w oczach.

Nie powiem, żeby Kinga była wobec mnie wprost niegrzeczna. Nie odzywa się ordynarnie, mówi „dzień dobry” i „do widzenia”. Ale w domu nie ruszy choćby palcem. Ani podłogi nie zmyje, ani talerza po sobie nie pozmywa, ani obiadu nie ugotuje. choćby dzieci tylko udaje, iż pilnuje – włączy im bajki, wepchnie coś do jedzenia i siedzi w telefonie. A wieczorem – cisza od niej i wrzaski od maluchów.

Wszystkie domowe obowiązki spadają na mnie. Wstaję o czwartej rano. Pracuję jako sprzątaczka w dwóch biurach, zamiataję podłogi, wracam do domu przed ósmą, nie zdążę choćby herbaty napić się – już trzeba sprzątać, prać, gotować. Dopóki wszyscy są poza domem, sama odkurzam kuchnię, żeby nie sklejała się od tłuszczu, pierzę ubrania, przygotowuję obiad. Bo w południe wracają Marek z Kingą – trzeba coś do jedzenia podać. Potem znowu obowiązki, kolacja, i dopiero po dziewiątej wieczorem mogę wreszcie usiąść. Czasem po prostu stoję w kuchni i płaczę. Z bezsilności.

Moja emerytura idzie na rachunki i jedzenie. Pensja Marka ledwo starcza na tę gromadkę. A Kinga, rzecz jasna, jest „w macierzyńskim”. Choć jeszcze oficjalnie tam choćby nie weszła.

Ostatnio próbowałam porozmawiać z synem. Powiedziałam, iż mieszkanie jest za małe, iż jest nas za dużo, iż ja już nie daję rady, zdrowie zaczyna siadać. Trafiłam choćby do szpitala – ciśnienie skoczyło mi przy kuchence. Lekarz kategorycznie zabronił przeciążania się. A Marek tylko wzruszył ramionami i rzucił:
– Mamo, nie ty jedna tu mieszkasz. Mieszkanie jest też moje. Nigdzie się nie wyprowadzimy. Nie mamy pieniędzy. Więc jakoś to będzie.

I tyle było tej rozmowy.
Tyle było wdzięczności.
Tyle zostało z mojego syna.

Myślę o tym, żeby wyprowadzić się sama. Wziąć pożyczkę, wpakować się w długi, ale znaleźć swój kąt. choćby mały, choćby bez remontu. Byle był spokój. Bebym była sama. Bo ja już nie wytrzymam kolejnego dziecka w tym domu. Tu się już nie żyje – tu się wegetuje.

Ja już nie żyję. Ja tylko obsługuję. Jestem niewolnicą. Własnego domu. Własnej starości. A najgorsze jest to, iż nikt – ale to absolutnie nikt – z nich choćby nie zastanawia się, jak ja się czuję. Oni po prostu żyją. I czekają, aż ugotuję, posprzątam, zamknę się w sobie.

Chce mi się krzyczeć, ale zaciskam zęby. Nie mam już siły, a jednak robię swoje. Bo inaczej – brud, głód, zimno. Bo ja jestem matką. Bo ja jestem babcią. Bo ja… jestem tylko ja.

Idź do oryginalnego materiału