Nowa teściowa, nowe życie – i ani śladu niepokoju
– Bartoszu, nie zapomnij kupić „Miodownika” i trochę więcej owoców przed weekendem – przypomniała mężowi Celina, zaglądając do lodówki.
– Po co to? Myślisz o jakiejś imprezie? – zdziwił się Bartosz, bawiąc się paczką kawy.
– Znowu zapomniałeś? W sobotę przyjeżdża mama! Z nowym mężem. Zamieszkają teraz w naszym mieście! – powiedziała wyraźnie podniesionym głosem Celina.
– Jak to „zamieszkają”? Mamy przecież dwupokojowe mieszkanie – zdębiał Bartosz, odkładając kawę.
– No nie u nas, oczywiście – westchnęła Celina. – Po prostu mama przeszła na emeryturę, wyszła za mąż i postanowiła się do nas przenieść. Żeby widywać wnuka, pomagać.
Bartosz skinął głową i obiecał wszystko kupić, ale w środku narastał dziwny niepokój. Jego teściowa, Halina Stanisławówna, zawsze budziła w nim drżenie. Nie kobieta – skała. Wychowana w rygorze, chłodna, z idealną fryzurą i tonem dyrektorskim, całe życie przepracowała w kolei i trzymała podwładnych twardą ręką. Za każdym razem, gdy opowiadała, jak karciła podopiecznych, Bartosz w duchu dziękował niebiosom, iż nie był jednym z nich.
A teraz – będzie blisko. Czy jej tytaniczna energia skieruje się na ich rodzinę? A jeżeli wtrąci się w wychowanie syna, zacznie rządzić, mówić, jak należy?
Celina była w siódmym niebie. Pomoc z Michałkiem, szkoła, lekcje – już nie będzie trzeba pędzić z pracy w panice. „Mama weźmie się za wszystko” – zapewniała. Ale Bartosz czuł, iż spokojne życie dobiegło końca.
Nadszedł sobotni poranek. Rozległ się dzwonek do drzwi.
– Bartku, mama przyjechała! – zawołała uradowana Celina i pobiegła otworzyć.
Otworzyła drzwi… i zastygła. Na progu stało dwoje ludzi. Obok postawnego, dobrodusznego mężczyzny – drobna, szczupła kobieta o miękkim uśmiechu i krótkiej jasnej fryzurze. Bartosz oniemiał. To na pewno nie była ta sama Halina Stanisławówna, którą znał!
Ale wtedy kobieta, znajomym, ale nieoczekiwanie ciepłym głosem, powiedziała:
– Dzieci, jakże za wami tęskniłam! Bartoszu, Celinko, Michałku, witajcie, moje złote!
Bartosz wymienił spojrzenie z żoną. Tymczasem mężczyzna już energicznie ścisnął rękę zięcia:
– No witaj, zięciu! Jestem Wojciech Stanisławowicz. Mam nadzieję, iż się zaprzyjaźnimy! – I z szerokim uśmiechem wciągnął ciężką torbę do kuchni.
Halina przytuliła córkę, potem wnuka, a choćby Bartosz otrzymał serdeczny uścisk. Stał jak wryty, nie wierząc własnym oczom.
W kuchni Wojciech Stanisławowicz wyciągał z torby słoiki z przetworami, wędliny i, jak to zwykle bywa, butelkę czystej. Zauważył spojrzenie Bartosza i roześmiał się:
– No jakże! Teraz jesteśmy rodziną. Chcesz, opowiem, jak poznałem twoją Halinę?
Okazało się, iż Wojciech był brygadzistą w sąsiedniej lokomotywowni. Pewnego dnia zjawiła się kontrola – a wśród inspektorów była ona. Surowa, bezkompromisowa. On się nie zgubił, powiedział, co myśli. Próbowała przycisnąć autorytetem – nie wyszło. A gdy z przekąsem nazwał ją „uroczą kobietą”, po raz pierwszy od lat się zarumieniła.
Tak się zaczęło. Potem była randka, potem kawa, łódka, grzybobranie i miłość. Wojciech obudził w Halinie nie tylko kobietę, ale i ciepłą babcię. Teraz razem odbierają Michałka ze szkoły, jeżdżą z nim na wieś, Halina złapała bakcyla wędkarstwa, a niedawno przeglądali w internecie łodzie.
– Przyjeżdżajcie kiedyś do nas na wieś, Bartoszu – powiedziała pewnego dnia. – Ciągle tylko praca… A w życiu trzeba i żyć!
Gdy przyjaciel Bartosza, Jacek, usłyszał, jak zmieniła się jego teściowa, tylko westchnął:
– No to masz szczęście. U nas teściowa mało rodziny nie rozwaliła, a u ciebie – czyste złoto!
I Bartosz zgadzał się z nim w pełni. Teraz patrzył na Halinę Stanisławównę zupełnie inaczej. Bo czasem żelazne serce po prostu czeka, aż ktoś je rozgrzeje.