Gdy usłyszałam rozmowę ojca z narzeczonym, uciekłam z własnego ślubu.
Czasem wystarczy jedno zdanie, jedno przypadkowe słowo, by cały świat, który budowałaś przez lata, runął w sekundę. Dokładnie tak to było w moim przypadku. Do tej pory nie mogę uwierzyć, iż to nie z jakiegoś serialu, ale z mojego prawdziwego życia.
Mam na imię Ksenia, a jeszcze kilka dni temu byłam narzeczoną. Szczęśliwą, zakochaną, oczekującą na najważniejszy i najszczęśliwszy etap mojego życia. Z Włodkiem byliśmy razem niemal trzy lata. Nie mogę powiedzieć, iż było idealnie, ale kto teraz ma idealnie? Byliśmy jak dwie połówki — kłóciliśmy się, godziliśmy, snuliśmy wspólne plany. Kiedy zaszłam w ciążę, Włodek nie odszedł, jak wielu innych, nie zaczął unikać odpowiedzialności i ukrywać się za obietnicami. Oświadczył się, a my zaczęliśmy przygotowania do ślubu. Wszystko wydawało się jak w bajce.
Suknię wybierałam długo, z drżeniem w palcach dotykając koronki. Restauracja, menu, muzyka — wszystko dopracowane do najmniejszego szczegółu. Mama płakała ze szczęścia, a tata… Tata był oszczędny w słowach, ale myślałam, iż to z emocji. Tego dnia obudziłam się wcześnie, patrzyłam w lustro i nie mogłam uwierzyć — oto początek mojej bajki.
Podpisaliśmy akt małżeństwa w urzędzie, wszyscy klaskali i krzyczeli „Gorzko!”. A potem zaczął się bankiet w prestiżowej restauracji w centrum Poznania. Głośna muzyka, toasty, tańce. Wszyscy się bawili. Wszyscy — poza mną.
Około godzinę po rozpoczęciu przyjęcia wyszłam na zewnątrz, żeby się przewietrzyć. Przypadkiem usłyszałam rozmowę, która zmieniła wszystko. Tata stał z Włodkiem, palili papierosy za rogiem. Nie zamierzałam podsłuchiwać, ale usłyszałam głos ojca i się zatrzymałam.
„Sam kiedyś wpadłem, — powiedział z uśmiechem, — twoja matka też zaszła w ciążę to musiałem się żenić. Nie było ani miłości, ani szczęścia. Tylko wieczne poczucie obowiązku. Zaczynasz to samo, Włodek. Ona, jak matka, tylko ci życie zniszczy. I sobie też.”
Osłupiałam. Nie pamiętam, jak ruszałam nogami. Nie mogłam uwierzyć. To nie był tylko cios. To była zdrada z dwóch stron. Mój ojciec, którego uwielbiałam, który był dla mnie wzorem rodziny, mężczyzna, któremu ufałam najbardziej na świecie. I mój narzeczony. Nie zaprzeczył. Po prostu milczał i kiwał głową. Wiedział. Obaj wiedzieli. I nikt się nie zatrzymał, nikt nie żałował, iż to powiedział.
Uciekłam. Bez wyjaśnień. Nie oglądając się za siebie. Po prostu szłam przed siebie. Nie płakałam — wyłam. Drżałam. Wszystko w środku ściskało się z bólu. Nie było ani domu, ani rodziny, ani miłości. Wszystko stało się obce, brudne, fałszywe. Myślałam, iż moja rodzina to przykład. Okazało się, iż żyłam w iluzji.
Zniknęłam. Wróciłam do domu po dwóch dniach. Nie rozmawiałam z nikim. Milcząco położyłam ojcu na stole kluczyki od auta, które mi podarował. Potem zadzwoniłam do Włodka. Powiedziałam mu jedno: „Dzisiaj składam papiery rozwodowe. Nie jesteśmy już małżeństwem”. Najpierw nie wierzył, zaczął krzyczeć, błagać, usprawiedliwiać się. Ale to już było skończone. Wykreśliłam go ze swojego życia.
Tak, to trudne. Ale być może właśnie ta prawda mnie uratowała. Gdybym nie usłyszała tej rozmowy, żyłabym w kłamstwie, budowałabym przyszłość z człowiekiem, który od początku nie chciał tego życia. Który postrzegał mnie jako obowiązek, jako błąd.
Teraz jestem sama. Ze zranionym sercem i dzieckiem pod sercem. Ale jestem wolna. I nigdy już nie pozwolę się zdradzić. Czasem lepiej uciec z własnego ślubu, niż spędzić całe życie w cudzym kłamstwie.