13 kwietnia 2025, sobota
Siedziałam w przychodni przy ulicy Kwiatowej, wsłuchując się w skrzypienie drzwi raz, dwa, raz, dwa jakby sam czas odmierzał kolejne tchnienia. Myślałam, ile losów przeszło tych progów, ile łez wchłonęła ta stara, obita szmatą ławeczka.
Nagle drzwi zadrżały żałobnym skrzypem, jakby zmarznięte od zimna. Na progu stanęła Zuzanna Krajnowa, prosta jak kołek, sucha, z której nie wyciśniesz ani łzy. Patrzyłam na nią od czterdziestu lat a jej twarz wciąż była jak wyrzeźbiony kamień, a w oczach lśniły dwa kawałki lodu.
Weszła bez słowa, zdjąła mokrą chustkę z siwej głowy i zawiesiła ją na wieszaku, jakby to nie była chustka, ale odznaka. Usiadła na skraju krzesła, wyprostowała plecy, ręce spoczęły na kolanach, splecione jak szkieletowe palce.
Dzień dobry, Jadwinko odezwała się głosem zawsze neutralnym, równym jak napięte płótno.
Dzień dobry, Zuzanno. Co cię sprowadza? Czy serce ci szaleje?
Zamilkła, patrząc w okno na szare strugi deszczu. Potem szepnęła tak cicho, iż ledwie dosłyszałam:
Fryderyk umiera.
Serce mi zamarło. Fryderyk Fryderyk Krug. Ten, którego powinno się było być jej mężem czterdzieści lat temu. Cała wieś znała ich historię, jak przerażoną bajkę. Ich domy stały po drugiej stronie rzeki, naprzeciwko siebie. Przez czterdzieści lat żyli oddzielnie jak dwa brzegi, które nigdy się nie spotkają. Żadne słowo, żaden spojrzenie. Gdy Zuzanna ruszała się po prawym brzegu do sklepu, Fryderyk czekał, aż zniknie z pola widzenia, by przejść na lewy. Zimna wojna, cicha, ale jeszcze straszniejsza.
Lekarze z okręgu przybyli kontynuowała Zuzanna kamiennym tonem. Powiedzieli dwa, trzy dni, nie dłużej. Będzie bolało.
Patrzyłam na nią, nie rozumiejąc. Po co przyszedła do mnie? Zgłosić? Pocieszyć? W jej lodowych oczach nie było ani radości, ani smutku. Pustka, jak wypalona ziemia.
Ja chodzę do niego, Jadwinko. Teraz od niego.
Zatraciłam słowo. Zuzanna? Fryderyka? Rzeka chyba cofnęła swój nurt!
Wydawało się, iż wyczytała moje myśli. Uśmiechnęła się na krawędzi ust gorzko, przerażająco.
Sąsiadka jego, Klaudia, przybiegła rano. Mówi, iż on mnie woła. Przepraszam się, chcąc prosić o odpuszczenie przed śmiercią. Poszłam. Myślę, iż przyjdę, spojrzę mu w oczy po raz ostatni. Niech zobaczy, iż nie złamała mnie wola. Że nie wybaczyłam.
Zamilkła, a w ciszy przychodni rozbrzmiało mocne bicie mojego serca. Zuzanna patrzyła w jedną punkt, a jej dłonie zaciśnięte tak mocno, iż kości na palcach zbieliały. Zrozumiałam, iż w tej właśnie chwili rozbija się tama, którą budowała przez czterdzieści lat.
Przyszłam a on leży, wyschnięty, skóra na kościach. Oczy wpadły w siebie, oddycha z trudem. Gdy mnie zobaczył, usta drgnęły, ale nic nie może powiedzieć. Patrzy, a w oczach nie strach, Jadwinko, nie. Tęsknota śmiertelna. Jakby nie choroba go zabijała, a ta tęsknota. Wyciągnął suchą rękę, jak gałąź jesienna
Nagle z kamiennej policzki Zuzanny poślizgnęła się jedna, powolna, jakby wykuwana w granicie, łza. Skąpa, ciężka, słona od czterdziestoletniego żalu.
A ja nie mogłam. Nie mogłam wziąć jego ręki. Stałam nad nim jak posąg, a w uszach brzęczą słowa ojca. Pamiętasz mojego ojca, Pawła? Liczył Fryderyka za syna. Mówił: Zuzanko, oddam cię za Fryderyka i będę spokojny. Dobry chłopak. A kiedy Fryderyk wrócił z miasta, z miejskimi zapasami, ojciec zachorował. Tydzień później nie było go. Przed śmiercią rzekł mi: Córko, nie wybacz zdrady. Nigdy. I ja nie wybaczyłam. Stałam nad Fryderykiem, patrząc, jak gaśnie, i chciałam krzyczeć: Nie wybaczę! Słyszysz? Nie dla siebie, ale dla ojca nie wybaczę!. Słowa utknęły w gardle. Złość na siebie, nienawiść Co za człowiek, Jadwinko? Co za kamień w sercu mam? On umiera, a ja nie podałam mu ręki. Odwróciłam się i wyszłam.
Zamknęła twarz w dłoniach, ramiona drżały w bezgłośnym płaczu. Nie łkała, po prostu kruszyła się od wewnątrz. Cała jej duma, cała jej siłakamień rozsypały się w pył na moim starym krześle.
Podeszłam cicho, nalałam do szklanki wody ziołowej waleriany i podałam jej. Jej palce drżały, szkło stukało w zęby. Wypiła łyk.
Całe życie, Jadwinko, żyłam z tym urazem. Gorzał mnie jak piec. Nie pozwalał mi rozpłynąć się w litości. Trzymałam dom w pięściach, ogród był czysty, nic nie zostawiało mu miejsca, by mógł zobaczyć, iż bez niego żyję. A teraz on umrze, a co zostanie? Z czym będę żyła? Pustka…
Patrzyłam na nią, a w jej duszy nie było spokoju. Tak właśnie bywa, kochani. Niosąc uraz, pielęgnujesz go jak dziecko, a on pożera cię od środka. Myślisz, iż to twoja siła, a w rzeczywistości to twój krzyż, twoja więź.
Idź do niego, Zuzanno szepnęłam. Idź. Nie dla niego. Dla siebie. Nie dla wybaczenia. Po prostu bądź przy nim. Samotny człowiek umiera straszniej.
Spojrzała na mnie oczami pełnymi takiej męki, iż we mnie wszystko się skurczyło.
Nie dam rady, Jadwinko. Nie dam rady. Kamień jestem, nie człowiek.
Odeszła tak cicho, jak przyszła. Nałożyła mokrą chustkę i zniknęła w szarej pelerynie deszczu.
Resztę wieczoru przepełniał niepokój. Myślałam o nich, o rzece, która podzieliła losy, o dumie, która przewyższyła miłość, o przymierzu ojca, które stało się przekleństwem. Nie mogłam zasnąć, przewracałam się w łóżku. O świcie postanowiłam iść sama do Fryderyka. Zrobię zastrzyk przeciwbólowy i po prostu usiądę. Nie jako położna, ale jako człowiek.
Założyłam płaszcz, włożyłam buty i przeszłam przez most na drugą stronę. Poranek już wstawał, mgła nad rzeką rozciągała się biała jak mleko. Podszedłam do domu Fryderyka, a serce waliło w piersi bałam się, iż spóźniłam się.
Drzwi do przedpokoju były otwarte. Weszłam cicho. W domu unosił się zapach starego drewna, ziół i rosółu drobiowego. Zastanowiłam się, skąd ten aromat. Spojrzałam do pokoju i co za niespodzianka!
Przy kominku krzątała się Zuzanna w starym szlafroku, włosy spięte w chustkę. Twarz zmęczona, przygasła, ale żywa. Nie kamienna. Zobaczyła mnie, zadrżała i przyłożyła palec do warg: Cicho, Jadwinko. Śpi.
Na palcach podeszłam do łóżka. Fryderyk leżał blado, ale oddychał równomiernie, spokojnie nie jak umierający. Na szafce obok szklanka z naparem dzikiej róży i talerzyk z połamanym ciastkiem.
Wyszłyśmy razem na kuchnię. Zuzanna zamknęła drzwi i usiadła zmęczona na stołku.
Po tobie, Jadwinko, idę do domu rozpoczęła szeptem. Chodziłam od kąta do kąta, nie mogłam znaleźć miejsca. Jakby zwierzę we mnie gryzało. I nagle zrozumiałam to nie złość. To strach. Boję się, iż odejdzie, a ja zostanę z tym kamieniem w duszy. A ojciec ze swojego obrazu patrzy na mnie i kiwa głową. Nie chciałby, żebym w nienawiści spłonęła.
Westchnęła, a westchnienie było jak uwolnienie.
Wzięłam naczynie, które rano przygotowałam rosół drobiowy, napar i poszłam do niego. Noc była już głęboka. Myślałam, iż choćby umarł, przynajmniej po ludzku go pożegnam. Weszłam, a on leżał, jęknął, prosił o picie. Polizałam mu wargi, potem łyżeczką nalałam rosołu. Łyk po łyku a potem otworzył oczy, spojrzał na mnie i wyraźnie rzekł: Zuzanno, moja ptaszyna wybacz. I płakał. Wyobraź sobie, Jadwinko ten twardy kamień płakał.
A ty? wydycham. Co z tobą?
Zuzanna spojrzała na zmęczone dłonie spoczywające na kolanach.
Nic. Usiadłam obok, wzięłam jego rękę i siedziałam całą noc. Nie powiedziałam mu wybaczam. Nie mogłam. Nie chciałam kłamać. Nie wybaczyłam mu, Jadwinko, za ojca, za czterdzieści lat wypalonego życia. To nie zniknie, jak napisane kredą. Ale siedziałam przy nim, trzymałam jego rękę i czułam, jak gniew wypływa ze mnie kropla po kropli. Jakby to nie on, a ja się leczyła. Do rana zasnął spokojnie. Temperatura spadła. Przeżyje, chyba mój odwieczny wróg.
O, kochani minęło pół roku. Jesień dała się zimie, zima ustąpiła wiosnie, a teraz lato w pełni. Słońce praży, trawa szumi, pszczoły brzęczą nad koniczyną błogosławieństwo!
Fryderyk w końcu stanął na nogi. Nie od razu, ale Zuzanna pomogła mu wstać. Codziennie przechodziła przez rzekę, niosąc mu mleko, piekąc ciasta. Milcząc. On jadł, mówił: Dziękuję, Zuzanno. Ona skinęła i odchodziła. Cała wieś patrzyła, bojąc się zepsuć to kruche, ledwo narodzone rozejm.
Pamiętam, jak szła ze skraju wsi, od rodziny Zawadzka, i postanowiła skręcić przy domu Fryderyka. Podszedłszy, ujrzałam scenę, od której łzy napłynęły mi do oczu. Jasne, ciepłe łzy.
Na kamiennym murku pod starą rozłożystą jabłonią siedzieli dwaj. On i ona. Już starzy, siwe. On coś majsterkuje z drewna jakąś gwizdkę dla sąsiednich dzieci. Ona obok, myje młode ziemniaki w misce i opowiada mu cicho, jak w tym roku wypadły jej ogórki. Słońce prześwituje przez liście jabłoni, plamy światła tańczą na ich twarzach, włosach, rękach. Cisza wokół, taką spokój, iż aż nie chce się głośno oddychać.
On nie nazywa jej ptaszką, a ona nie patrzy na niego oczami młodzieńczej miłości. Nie są małżeństwem. Są dwoma starymi sąsiadami po drugiej stronie rzeki, którzy pod koniec życia pojęli coś najważniejszego. Coś większego niż wybaczenie i uraz. Coś o cieple wyciągniętej dłoni i szklance rosołu. O tym, iż bycie razem czasem ważniejsze niż słowa.
Uśmiechnęli się, widząc mnie.
Jadwinko, usiądź! zawołał Fryderyk, już silniejszy. Zuzanna zaraz przyniesie zimny kwas z piwnicy!
Usiadłam i wypiłam ten lodowaty, wytrawny kwas, patrząc na nich, na rzekę lśniącą w słońcu, i pomyślałam Powiedzcie mi, kochani, co to było? Niewybaczenie? A może najwyższa forma wybaczenia, której nie potrzebuje słów? Co o tym myślicie?




![Energetycznie i z górami w tle. Zespół FiśBanda wystąpił w Studiu M Radia Opole [ZDJĘCIA]](https://radio.opole.pl/public/info/2025/2025-12-12_176557266410.jpg)







