Po dzieciach zawsze coś zostaje — kawałek kanapki, ogryzek jabłka, kilka łyżek zupy… Czasem nadgryzione, czasem po prostu nietknięte. I zawsze szkoda mi to wyrzucać. Kupujemy naszym dzieciom najlepsze i najzdrowsze produkty, więc trudno mi potem patrzeć, jak dobre jedzenie ląduje w koszu.
Mam dwóch małych szkrabów — Szymka (6 lat) i Zosię (4 lata). Od początku macierzyństwa przyzwyczaiłam się dojadania po nich. Najpierw była to kaszka i słoiczki, teraz — zupa, bułka, czy połówka jabłka.
Mój mąż nigdy nie dojada. Twierdzi, iż „ma w sobie odrobinę wstrętu”, choćby wobec własnych dzieci. Ja tego nie rozumiem — przecież to tylko dzieci! Nigdy nie robiłam z tego problemu. Po prostu — jak coś zostaje, jem ja. Byłoby jeszcze gorzej, gdybyśmy się mieli sprzeczać o resztki…
Aż któregoś dnia przyszła do mnie koleżanka. Zobaczyła, jak zjadam ziemniaki po Szymku, i… zaczęła mi wykładać teorie wychowawcze:
— „Nie wolno dojadać po dzieciach! Przestaną cię szanować. To niehigieniczne, nie jesteśmy przecież biedni!”
Trochę się zdenerwowałam, bo poczułam się, jakby mnie upominała. Odstawiłam więc talerz, ale… ta myśl nie daje mi spokoju.
Może faktycznie powinnam przestać dojadać? A może to tylko przesądy i przesadna dbałość o własny wizerunek? Czasem mam wrażenie, iż żyjemy w czasach, kiedy wszystko już jest „nie tak”.
A Wy? Dojadacie po swoich dzieciach, czy raczej bez sentymentu wyrzucacie jedzenie do kosza? Może macie swoje sposoby na niemarnowanie jedzenia w rodzinie? Podzielcie się opinią — bo chyba każda mama ma tutaj własną filozofię!