„Nic nie przynoś” – powiedziała moja synowa, a potem próbowała mnie upokorzyć na swoim przyjęciu z okazji Dnia Niepodległości
Mówią, iż święta zbliżają rodziny. Tamten Dzień Niepodległości niemal rozdarł moją na pół.
Tydzień przed świętami na moim telefonie wyświetliło się imię Kingi. Moja synowa rzadko dzwoniła bez powodu.
„Cześć, mamo!” – jej głos był słodki jak miód, w taki sposób, który od razu każe się mieć na baczności. W tle czaiła się jakaś ostrość, jak drut kolczasty owinięty aksamitem.
„Dzwonię w sprawie Dnia Niepodległości” – ciągnęła. „Robimy nasze coroczne grillowanie i tym razem chcę, żebyś przyszła jako gość.”
*Jako gość*. Nigdy nie byłam „tylko gościem” na rodzinnym święcie.
„Brzmi miło” – odpowiedziałam ostrożnie.
Roześmiała się lekko. „I mówię poważnie – nic nie przynoś. Po prostu przyjdź i się baw.”
Zawahałam się. „Nawet moich jajek faszerowanych? Albo sernika?”
„Nie” – odparła stanowczo. „Nawet paczki chipsów. Będę obrażona, jeżeli coś przyniesiesz.”
Powtórzyła to jeszcze raz przed końcem rozmowy. Następnego dnia dostałam jeszcze przypominającego SMS-a:
*Pamiętaj – absolutnie nic nie przynoś w tym roku. Obiecujesz?*
Wtedy stało się jasne. Nie chciała mojego jedzenia. Nie chciała mojego wkładu.
Próbowałam sobie wmówić, iż to nieważne. Mogę usiąść, zrelaksować się i cieszyć dniem. Ale im bliżej było święta, tym bardziej czułam… niepokój.
Prawda? Moje ręce nie są przyzwyczajone do przychodzenia z pustymi rękami. Gotowanie to mój sposób okazywania miłości. Przynoszenie czegoś to mój sposób na powiedzenie: „Cieszę się, iż tu jestem.”
Więc w dniu imprezy spakowałam małą torebkę z drobnymi zabawkami z Biedronki dla wnuków – plastikowymi mikrofonami ozdobionymi biało-czerwonymi flagami. To przecież „nie liczyło się” jako przynoszenie czegoś. Tylko miłość babci owinięta w bibułkę.
Założyłam białą bluzkę z czerwonymi wzorami, ułożyłam włosy i skropiłam się perfumami. W lustrze wyglądałam odświętnie i pełna nadziei.
Kiedy dotarłam na miejsce, w ogrodzie roiło się od ludzi – dzieci biegały przez zraszacze, unosił się zapach węgla i kiełbas, a płot ozdobiony był biało-czerwoną flagą.
Weszłam z otwartym sercem i pustymi rękami… dokładnie jak kazano.
Wtedy to zauważyłam.
Każda kobieta na przyjęciu coś przyniosła.
Na stole z deserami stała szarlotka, w wolnowarze gotowała się fasolka po bretońsku, a babeczki ułożone były w kształt flagi. choćby Kasia, która przypala choćby wodę, zrobiła sałatkę jarzynową w narodowych barwach.
Stałam tam, ściskając swoją torebkę z zabawkami jak koło ratunkowe, nagle czując się bardziej jak intruz niż członek rodziny.
Wtedy Kinga mnie zobaczyła.
Podeszła z kieliszkiem wina w dłoni, zbyt szeroko się uśmiechając.
„O, patrzcie kto przyszedł!” – ogłosiła, tak głośno, by wszyscy usłyszeli. „I zupełnie z pustymi rękami! Musi być miło po prostu się pojawić i bawić, gdy reszta z nas się starała.”
Kilka osób zaśmiało się grzecznie, inni spuścili wzrok.
Policzki zapłonęły mi ogniem. Chciałam się odezwać – przypomnieć, iż tylko robiłam, co kazała – ale gardło mi się ścisnęło. Mój syn, Krzysiek, spojrzał w moją stronę, zaciął szczękę. Potem odwrócił wzrok. Znałam ten wyraz. Nie pochwalał, ale nie zamierzał jej przeciwstawić się publicznie.
Stałam jak sparaliżowana, torebka chrzęściła mi w dłoniach.
Zanim zdążyłam się pozbierać, cienki dziecięcy głosik przerwał napięcie.
„Mamo?”
To była Zosia – moja siedmioletnia wnuczka – wspinająca się na krzesło z jednym z mikrofonów, które przyniosłam. Stukała w niego jak mała reporterka.
„Dlaczego jesteś zła na babcię? Trzy razy jej mówiłaś, żeby nic nie przynosiła. Słyszałam.”
W ogrodzie zrobiło się cicho. Rozmowy ucichły. choćby grill jakby przycichł.
Uśmiech Kingi zadrżał, kieliszek zatrzymał się w powietrzu.
Zosia nie skończyła. „Zawsze mówisz, iż trzeba słuchać. Babcia posłuchała.”
To była taka prosta prawda, wypowiedziana z dziecięcą niewinnością.
Kilka osób zachichotało. Jeden mężczyzna mruknął: „No, masz babo placek.”
Kinga spojrzała na Zosię, potem na mnie, usta jej drżały, jakby chciała coś powiedzieć. Ale nie znalazła usprawiedliwienia. Tylko przełknęła ślinę i zniknęła w domu.
Krzysiek spotkał się ze mną wzrokiem przez podwórko. Nic nie powiedział, ale jego spojrzenie mówiło wszystko: *Wiem, mamo. Przepraszam.*
Basia, kuzynka Kingi, podeszła do mnie z talerzem szarlotki. „To” – szepnęła – „była najlepsza część dnia. W porządku?”
Udało mi się słabo się uśmiechnąć. „Dzięki Zosi.”
„Chyba odziedziczyła twoją odporność” – uśmiechnęła się Basia.
Potem stało się coś nieoczekiwanego. Ludzie zaczęli podchodzić – nie z litością, ale z solidarnością. Ktoś żartował: „Widzę, iż najlepsza rzecz na imprezie nie była na stole.”
Dzieci pokochały mikrofony. Jedno ogłosiło „pogodę na jutro”, inne podało „breaking news”: *Babcia przyniosła najlepsze zabawki!*
To było niewinne i głupie, ale jakoś… uzdrawiające.
Kinga unikała mnie do końca dnia, chowała się za grillem, za swoimi idealnymi dekoracjami, za maską, którą nosiła tak dobrze.
Ale już nie byłam zła.
Bo w końcu zrozumiałam, o co chodziło. Nie chodziło o sałatkę czy sernik.
Kinga nie chciała być gospodynią – chciała rywalizować.
Rywalizować z więzią, którą miałam z wnukami. Rywalizować z tym, jak łatwo ich kocham, bez potrzeby bycia w centrum uwagi.
Gdyby udało jej się kontrolować sytuację – sprawić, bym wyglądała na dziwaczkę – czułaby, iż wygrała.
Ale nie przewidziała prawdy. A prawda tego dnia przyszła w kucykach i bro