Moja teściowa uważa, iż odebrałam jej syna i zniszczyłam rodzinę

newsempire24.com 3 dni temu

Moja teściowa jest przekonana, iż zniszczyłam rodzinę, odbierając jej syna.

Trzy lata temu poznałam rodzinę mojego męża i od pierwszych minut było jasne, iż mojemu Bartkowi w tym domu miłości nie starczyło. Całe ciepło i troska matki były skupione na młodszym synu, Dominiku, a Bartek był tylko cieniem w ich życiu – chłopcem do zadań specjalnych, gotowym spełniać każdą zachciankę. Matka rozpieszczała młodszego, chroniąc go przed najmniejszymi trudnościami, jakby był delikatnym kwiatkiem, podczas gdy starszy syn był dla niej po prostu robotnikiem.

Teściowa, Wanda Stanisławowa, i teść, Jan Kazimierz, mieszkali w starym drewnianym domu na skraju wsi nad jeziorem, trzy godziny jazdy od naszego miasta. W takim miejscu pracy zawsze było pod dostatkiem: dach do naprawy, drewno do rąbania, ogród do przekopania. Do tego kury, krowy i nieskończone grządki – roboty starczyłoby się dla dziesięciu osób. Cieszyłam się, iż z Bartkiem mieszkamy daleko, we własnym mieszkaniu, gdzie nie dotykał nas ten wir obowiązkowy. I on, przyznaję, też był szczęśliwy, utrzymując dystans. Ale wystarczyło, iż pojawiał się w rodzinnym domu, a zaraz zasypywano go zleceniami, jakby nie był synem, a najemnym pracownikiem.

Kiedy się pobraliśmy, Wanda Stanisławowa namawiała nas na wizyty, zachwalając uroki wiejskiego życia: grille o zachodzie słońca, spacery po lesie, świeże powietrze i domowy miód. Ulegliśmy tym opowieściom i postanowiliśmy spędzić nasz pierwszy wspólny urlop we wsi. Marzyliśmy o spokoju, długich rozmowach przy ogniu i ciszy przerywanej tylko śpiewem ptaków. Ale rzeczywistość okazała się twardsza niż najgorsze przewidywania.

Ledwie wysiedliśmy z autobusu, zakurzeni i zmęczeni po długiej podróży, a odpoczynek zamienił się w fatamorganę. Bartka od razu wyposażono w stare buty i wysłano naprawiać szopę. Mnie wciągnięto do kuchni, gdzie czekała góra brudnych naczyń po jakiejś rodzinnej uczcie. A potem gotowanie dla całej gromady: teść, teściowa, sąsiedzi, krewni. Urlop? Nie, katorga! W ciągu dwóch tygodni ledwie zdążyliśmy złapać oddech. Grillowaliśmy raz – i to w pośpiechu, pomiędzy obowiązkami. Spacery po lesie pozostały marzeniem. Ale najbardziej wkurzało mnie zachowanie Dominika, młodszego brata Bartka. Gdy my z mężem biegaliśmy po podwórku jak oszalałe konie, on leżał leniwie na kanapie, przeskakując kanały w telewizorze albo przeglądając telefon. Jego trasa była prosta: łóżko – toaleta – lodówka. A teściowa patrzyła na niego z uwielbieniem, jakby był skarbem narodowym.

Piątego dnia straciłam cierpliwość. Wieczorem, gdy w końcu zostaliśmy sami, zapytałam Bartka: „Czym adekwatnie zajmuje się twój brat? Dlaczego nic nie robi?” Mąż westchnął i odpowiedział, iż Dominik to „intelektualista”. Że praca rąk to nie jego przeznaczenie, matka chroni go dla wielkich rzeczy. Uczy się niby, wszystkie siły poświęca książkom. Tyle iż uczy się już ósmy rok, raz go wyrzucają, raz przywracają. A Bartek? Bartek zawsze był tym, który przyjeżdżał ratować rodziców: płot naprawić, drewno porąbać, dach załatać. I tak było, zanim się poznaliśmy.

Ten „urlop” stał się dla mnie punktem przełomowym. Zaczęłam rozmawiać z Bartkiem o tym, iż trzeba zmienić zasady gry. Dlaczego on ma ciągnąć cały dom, gdy Dominik żyje jak książę? Czy młodszy nie mógłby wziąć choć części obowiązków? Rodzice czekali na nas miesiącami, by naprawić kurnik albo pomalować bramę, choć wiele z tych zadań było w zasięgu teścia. Ale Wanda Stanisławowa nie pozwalała tknąć swojego drogiego Dominika – on przecież „naukowy”, nie wolno go rozpraszać.

Na szczęście Bartek się zastanowił. Po raz pierwszy spojrzał na sytuację z boku i zrozumiał, iż jest wykorzystywany. Zgodził się – dość bycia darmową siłą roboczą. Postanowiliśmy nie ulegać już namowom. Na majów, mimo nacisków teściowej, nie pojechaliśmy. Ani na inne święta. A gdy nadarzyła się okazja na prawdziwy urlop – z morzem, słońcem i wolnością – poinformowaliśmy rodzinę. Wanda Stanisławowa wybuchła. Krzyczała do słuchawki, iż mamy obowiązek przyjechać, iż potrzebują pomocy. Bartek spokojnie spytałł, jakiej konkretnie. Okazało się, iż zaczęli remont w domu – a oczywiście liczyli na nas.

Wtedy mój mąż nie wytrzymał. Powiedział matce wprost: „Masz jeszcze jednego syna. Może czas, żeby on coś zrobił?” Teściowa próbowała się powołać na to, iż Dominik jest zajęty nauką, iż nie ma czasu. Ale Bartek przypomniał jej, jak sam, będąc studentem, harował dla rodziny, bo „brat był za mały”. A teraz? Teraz Dominik jest dorosły, ale przez cały czas nietykalny. „Mamo, masz dwóch synów – powiedział na koniec. – A wygląda na to, iż jeden jest twój, a drugi – obcy.” I rzucił słuchawkę.

Nie minęła minuta, a Wanda Stanisławowa zadzwoniła do mnie. Jej głos drżał z wściekłości. Otwarcie oskarżyła mnie, iż nastawiłam Bartka przeciw rodzinie, iż zatrułam jego serce, rozdzieliłam z bliskimi. Słuchałam tego potoku wyrzutów kilka sekund, po czym cicho zablokowałam jej numer. I wiecie co? Ani trochę nie żałuję.

Gdyby Bartek był jedynakiem, sama robiłabym wszystko, by pomagać jego rodzicom. Ale gdy w rodzinie są dwaj synowie, a jeden żyje jak król, a drugi jak sługa – to nie jest sprawiedliwe. Nie chcę, żeby mój mąż czuł się obcy we własnej rodzinie. I jeżeli trzeba postawić kropkę w kontaktach z teściową, jestem gotowa. Nasze życie to nie ich własność. W końcu wybraliśmy siebie.

Idź do oryginalnego materiału