Mój syn i jego żona postanowili sprzedać letniskowy domek, który im podarowałam, łamiąc mi serce.
Kiedy mój syn Bartosz oznajmił, iż zamierza się ożenić, moje serce wypełniło się radością. Trzy lata wcześniej owdowiałam, a samotność spadła na mnie jak ciężki kamień. Mieszkając w małym miasteczku na Śląsku, marzyłam, by zaprzyjaźnić się z synową, pomagać wychowywać wnuki, znów poczuć ciepło rodziny. ale nic nie potoczyło się tak, jak sobie wymarzyłam, a ich decyzja o sprzedaży podarowanego przeze mnie domku stała się ostatnią kroplą, która przepełniła czarę goryczy.
Od początku starałam się nie wtrącać w życie Bartosza i jego żony, Kornelii, choć wiele w jej zachowaniu mnie raziło. Ich mieszkanie tonęło w kurzu – Kornelia rzadko brała się za dokładne sprzątanie. Milczałam, bojąc się konfliktu, ale w głębi duszy martwiłam się o syna. Jeszcze bardziej przygnębiało mnie to, iż prawie nie gotowała. Bartosz jadał mrożonki lub drogie dania w restauracjach. Widziałam, jak mój syn ciągnie dom na swojej pensji, podczas gdy Kornelia wydaje swoje skromne zarobki na salony piękności i modne ubrania. ale trzymałam język za zębami, by nie zepsuć relacji.
Aby pomóc synowi, zaczęłam zapraszać go po pracy do siebie. Gotowałam domowe obiady – bigos, pierogi, schabowe – mając nadzieję, iż poczuje smak rodzinnego ciepła. Pewnego razu, przed urodzinami Kornelii, zaproponowałam pomoc w przygotowaniu przyjęcia. „Nie trzeba” – odcięła się. „Zamówimy kolację w restauracji. Nie zamierzam spędzać święta przy garach, wyglądając jak wyciśnięta cytryna.” Jej słowa zabolały. „W moich czasach radziliśmy sobie sami” – odparłam. „A restauracje to przecież takie drogie!” Kornelia zirytowała się: „Niech pani nie liczy naszych pieniędzy! Sami zarabiamy, nie prosimy o grosz!” Ugryzłam się w język, ale jej wyniosłość zraniła mnie głęboko.
Minęło kilka lat. Kornelia urodziła dwoje dzieci – moich ukochanych wnuków, Zosię i Tymka. Ale sposób, w jaki je wychowywali, napawał mnie przerażeniem. Dzieci były rozpieszczone, niczego im nie odmawiano. Zasypiały po północy, wpatrzone w telefony i tablety, nie znając pojęcia dyscypliny. Bałam się odezwać, by nie odstraszyć syna i synowej. Milczenie stało się moją zbroją, ale równocześnie wyczerpywało moją duszę.
A niedawno Bartosz zaskoczył mnie wiadomością, od której wciąż nie mogę dojść do siebie. On i Kornelia postanowili sprzedać domek letniskowy, który im podarowałam rok wcześniej. Ten domek, ukryty wśród sosen i brzóz nad rzeczką, był sercem naszej rodziny. Mój nieżyjący mąż, Tadeusz, uwielbiał to miejsce. Spędzaliśmy tam każde lato, hodowaliśmy warzywa, pielęgnowaliśmy sad, gdzie kwitły jabłonie i wiśnie. Po jego śmierci jeszcze przez kilka lat tam jeździłam, ale brakowało mi już sił, by dbać o ogród. Z ciężkim sercem podarowałam domek Bartoszowi, wierząc, iż będzie tam odpoczywał z rodziną, iż dzieci będą oddychać świeżym powietrzem, kąpać się w czystej wodzie.
Lecz Kornelii domek nie przypadł do gustu. „Toaleta na zewnątrz, wodę nosić ze studni – to nie jest wypoczynek” – stwierdziła. „Lepiej pojechać nad morze!” Bartosz przytaknął żonie: „Mamo, co za wypoczynek? Nam to niepotrzebne. Sprzedamy i pojedziemy do Grecji.” Zaniemówiłam z gniewu. „A co z pamięcią o ojcu?” – wyrwało mi się. „Myślałam, iż będziecie tam spędzać czas razem!” ale syn tylko wzruszył ramionami: „Nie chcemy tam jeździć. To nie dla nas.”
Moje serce pękło. Ten domek to nie tylko ziemia, to wspomnienia naszych szczęśliwych dni, śmiechu męża, jego marzeń, by dzieci i wnuki pokochały to miejsce tak jak on. A teraz sprzedadzą go jak zbędny przedmiot, dla kilku dni na wakacjach. Czuję się zdradzona – nie tylko przez syna, ale i przez własną naiwność. Milczałam przez lata, by zachować spokój w rodzinie, ale teraz rozumiem: moje milczenie pozwoliło im zapomnieć o tym, co naprawdę ważne. I ten ból chyba nigdy nie przestanie mnie palić.