Mój mąż, Marek, wciąż ma mi za złe, iż nie przyrządzam wykwintnych obiadów, tak jak żona jego kolegi Piotra. Justyna — to cudowna kobieta i prawdziwa mistrzyni kuchni. Nie przeczę, gotuje przepysznie, ale zajmuje jej to mnóstwo czasu. Kuchnia to jej pasja, miejsce, gdzie tworzy od rana do wieczora. A ja? Rozdzieram się między pracą, dzieckiem a domem, a jego wyrzuty wbijają się we mnie jak noże.
Justyna jest teraz na urlopie macierzyńskim, a jej życie to sen każdej matki. Jej rodzice, choć rozwiedzeni, uwielbiają wnuka i chętnie zabierają go od rana. Babcie i dziadkowie na wyścigi wychodzą z wózkiem, karmią malucha, a wieczorem przywożą go do domu. Justyna budzi się, oddaje dziecko uradowanej rodzinie, wraca do łóżka, a potem spokojnie sprząta. Ma cały dzień, by tworzyć kulinarne arcydzieła. Nikt jej nie przeszkadza, nie ciągnie — pełna swoboda. Eksperymentuje, próbuje nowych przepisów, i każdego wieczoru na ich stole pojawia się coś niezwykłego. Jej rodzina daje jej taką możliwość, a ja szczerze się za nią cieszę.
Ale Marek tego nie rozumie. Patrzy na Justynę i widzi ideał, do którego ja, jego zdaniem, powinnam dążyć. „Ona na macierzyńskim, z dzieckiem, a wszystko ogarnia!” — rzuca mi pod nosem. „A ty gotujesz byle jak, wciąż to samo”. Jego słowa bolą jak policzki. Skąd mam wziąć pięć-sześć godzin dziennie na gotowanie? Pracuję, a wieczorem odbieram naszą córkę Zosię z przedszkola. Wracamy do domu około siódmej. Staram się przygotować coś szybkiego: ziemniaki z patelni, pieczonego kurczaka, makaron z sałatką z ogórków i pomidorów. To dania, które ratują nas przed głodem, ale dla Marka są tylko powodem do drwin.
Gdybym zaczęła gotować skomplikowane potrawy jak Justyna, obiad byłby goty koło północy, a rodzina poszłaby spać głodna. Ale mąż tego nie widzi. Wciąż powtarza: „Justyna za każdym razem wymyśla coś nowego dla Piotra, a tobie, widzę, wszystko jedno”. Jego zachwyt nad jej kulinarnymi wyczynami brzmi jak oskarżenie o moją niedoskonałość. Zmęczyło mnie tłumaczenie się. Gdyby macierzyństwo Justyny wyglądało jak u innych — gdy brakuje czasu choćby na prysznic — ona też gotowałaby sklepowe pierogi, a Piotr jadłby je bez narzekania.
Cieszę się dla Justyny i Piotra. Brawo, iż nie wyleguje się na kanapie, tylko tworzy w kuchni, ciesząc męża. Ale boli mnie, iż Marek wciąż porównuje mnie do niej. Jakby nie widział, jak różnią się nasze życia. Pracuję na pełny etat, a wieczorem pędzę po Zosię do przedszkola. Justyna na macierzyńskim, a dzięki rodzinie ma całe dnie dla siebie. Oczywiście, ma więcej czasu! Ja też chciałabym taki urlop jak ona, ale nasi rodzice nie palą się do zabawy z wnuczką. Kochają Zosię, ale nie są gotowi spędzać z nią całych dni.
Marek nie odpuszcza. „Przynajmniej w weekend mogłabyś zrobić coś specjalnego” — mruczy. A ja nie jestem człowiekiem? Nie potrzebuję odpoczynku? Pięć dni w tygodniu haruję w pracy, a potem mam stać cały weekend przy kuchni, by zaspokoić jego zachcianki? Czasem myślę, iż szuka pretekstu do rozwodu. Czy naprawdę nie rozumie, jak niesprawiedliwe są jego słowa? A może celowo chce mnie zranić? Zmęczyło mnie udowadnianie, iż robię, co w mojej mocy. Chcę, by wreszcie zobaczył mnie — nie Justynę, tylko swoją żonę, która stara się ze wszystkich sił utrzymać rodzinę na powierzchni.