Dorosłe dzieci mojego męża przyjechały na naszą podróż poślubną, żądając naszej willi — i dostały nauczkę
Dzieci mojego męża nienawidzą mnie do głębi duszy. Tak było od samego początku i wydaje się, iż zawsze tak będzie. Los jednak zagrał inaczej, ponieważ mój mąż, dostrzegając ich okrucieństwo, stanął po mojej stronie i dał im lekcję, która przewróciła wszystko do góry nogami. Ta lekcja zmusiła ich do spuszczenia głów, przeprosin i w końcu do wyciągnięcia do mnie ręki na zgodę.
Mój mąż, Aleksander, jest ojcem trojga dorosłych dzieci, każde z nich jest już po 21. Kiedy go poznałam w cichym miasteczku pod Gdańskiem, był cieniem samego siebie — minęły zaledwie dwa lata od śmierci jego żony. Został ojcem zbyt wcześnie, a potem nagle stał się wdowcem, sam na sam z żalem i trzema dziećmi. Spotkaliśmy się przypadkowo, a po roku postanowił przedstawić mnie swojej rodzinie. Ale od pierwszego dnia wiedziałam: nie jestem tu mile widziana. Byłam obcą, nieproszonym gościem w ich świecie.
Mam 57, a Aleksander ma 47 lat. Jestem starsza o dziesięć lat, co stało się kością niezgody dla jego dzieci. Znaliśmy się już dziewięć lat, z czego cztery byliśmy zaręczeni. Przez cały ten czas starałam się znaleźć z nimi wspólny język, ale każdy mój krok spotykał się z chłodem i pogardą. Wprowadziłam się do Aleksandra dopiero po tym, jak jego dzieci wyprowadziły się z domu, rozpoczęły samodzielne życie. Ale choćby wtedy rzadkie spotkania były próbą — wciąż wspominali swoją matkę, rzucali sarkastyczne spojrzenia, dawali do zrozumienia, iż jestem zdobywczynią, która ukradła im ojca. Powtarzałam, iż nie roszczę sobie pretensji do jej miejsca, ale moje słowa znikały w pustce.
Kiedy Aleksander mi się oświadczył, ich stosunek stał się jeszcze gorszy. Za jego plecami robili złośliwe uwagi, puszczali obelżywe dowcipy, a ja milczałam, nie chcąc wszczynać konfliktu. Wiedziałam, ile bólu przeżyła ta rodzina, szczególnie Aleksander, który wychowywał ich sam, rozdarty między pracą a domem. Pracował jak szalony, brał nadgodziny, aby jego dzieci nigdy niczego nie brakowało — choćby gdy dorosły i wyemigrowały, przez cały czas słał im pieniądze, próbując wypełnić pustkę po ich matce.
Kilka tygodni temu wzięliśmy ślub. Ceremonia była skromna, w wąskim gronie, w miejskim urzędzie. Dzieci Aleksandra nie przyszły — powiedziały, iż mają „ważniejsze sprawy”. Nie przejmowaliśmy się: ceremonia była dla nas, a nie dla nich. Zaoszczędzone pieniądze zainwestowaliśmy w marzenie — podróż poślubną na Malediwach. To był nasz raj: biały piasek, ciepły ocean, luksusowa willa, gdzie mogliśmy wreszcie swobodnie odetchnąć.
Ale po dwóch dniach nasz raj runął. Cała trójka jego dzieci — Olek, Kasia i Malwina — pojawiła się w drzwiach. „Tato, tak za tobą tęskniliśmy!” — zaśpiewali słodkim głosem. A potem Kasia, pochylając się do mnie, syknęła do ucha: „Myślałaś, iż się nas pozbędziesz, co?” Byłam oszołomiona, ale postanowiłam nie psuć chwili. Pokazaliśmy im willę, zamówiłam jedzenie, Aleksander przyniósł napoje — próbowaliśmy zachować twarz, być gościnni. Ale ich plan był jeszcze podlejszy.
Omal nie upadłam, kiedy Olek, patrząc mi w oczy, wyrzucił: „Ty, stara jędzo! przez cały czas wierzysz w bajki? Ta willa jest dla ciebie zbyt luksusowa. Zabieramy ją, a wy z tatą wynoście się do tego nędznego bungalow!” Ręce mi drżały, ale się powstrzymałam: „Proszę, nie psujcie tego dla nas z waszym ojcem. Dajcie nam odrobinę szczęścia.” Malwina skrzywiła się: „Szczęście? Na nie nie zasłużyłaś! Ani na tatę, ani na tę willę! Wynoś się stąd!”
I wtedy zabrzęczało — szkło rozsypało się po podłodze. Aleksander stał w drzwiach, zaczerwieniony z wściekłości, ze zaciśniętymi pięściami. „CZY WY SOBIE ŻARTUJECIE?!” — jego głos grzmiał jak burza, nigdy go takim nie słyszałam. Dzieci zamarły, jak rażone piorunem. „Oddałem wam wszystko! Pracowałem jak dziki, dawałem pieniądze, a wy tak mi się odwdzięczacie? Obrażacie moją żonę podczas naszej podróży poślubnej?!” — zrobił krok naprzód, a w jego oczach szalała burza.
Zaczęli się tłumaczyć, ale przerwał im: „Dość! Mam dość waszej bezczelności! Myśleliście, iż jestem ślepy? Nie widzę, jak ją krzywdzicie? Milczałem, licząc na wasze opamiętanie, ale to koniec!” Wyciągnął telefon, wybrał numer. Po kilku minutach pojawiła się ochrona willi. „Wyprowadzić ich. Oni już tu nie są gośćmi” — rzucił Aleksander lodowatym tonem. Dzieci wołały, stawiały opór, ale je wyprowadzono — na ich twarzach zastygł szok i upokorzenie. „Nigdy więcej nie ważcie się tak traktować ani mnie, ani mojej żony. To wasza lekcja!” — krzyknął za nimi.
Jeszcze tego samego wieczoru Aleksander zadzwonił do banku i zablokował wszystkie ich karty. Przez lata żyli na jego koszt, pławili się w luksusach, a teraz zostali z pustymi rękami. Powiedział: „Czas dorosnąć. Każdy uczynek ma swoją cenę.”
Kolejne miesiące były trudne. Bez ojcowskich pieniędzy musieli się kręcić, szukać pracy, uczyć się odpowiedzialności za siebie. Ale czas zrobił swoje — zaczęli rozumieć, co narobili. Pewnego wieczoru zadzwonił telefon. Cała trójka, drżącymi głosami, powiedziała: „Tato, wybacz nam. Myliśmy się. Możemy zacząć od nowa?” Aleksander spojrzał na mnie, a ja zobaczyłam łzy w jego oczach. „Można”, — odpowiedział cicho. „Zawsze można”.
Tak, krok po kroku, wrócili. Determinacja Aleksandra ochroniła naszą podróż poślubną i dała jego dzieciom naukę, która wypaliła ich dawną pychę. Droga była wyboista, ale zbliżyła nas wszystkich, jakby to nie brzmiało niewiarygodnie. Teraz widzę w ich oczach nie nienawiść, ale nieśmiałą nadzieję — i to jest warte wszystkich łez, które wylałam.