Zimne przyjęcie: jak marzenia o rodzinnym przyjęciu rozbiły się o obojętność teściów
W małym miasteczku pod Poznaniem Kinga z niecierpliwością wyczekiwała wizyty u teściów. Wyobrażała sobie ciepłe rodzinne spotkanie, pachnące kiełbaski z grilla, śmiechy i długie rozmowy przy stole. Jej mąż, Krzysztof, zapewniał, iż jego rodzice, Jan i Halina, to ludzie gościnni, więc Kinga wierzyła, iż ten dzień umocni ich więzi. Niestety, rzeczywistość okazała się gorzka jak październikowy deszcz, który przywitał ich wieczorem.
Podróż była długa, a do domu teściów dotarli już po zmroku. Pogoda nie rozpieszczała – szare chmury, mżawka i wiatr, który wbijał się w kości. Kinga włożyła najlepszą sukienkę, by zrobić dobre wrażenie, ale zamiast serdecznego powitania, czekały na nich zamknięte drzwi. Halina wyjrzała na chwilę i rzuciła: „Idźcie do altanki, tam sobie posiedzicie”. Kinga zamarła. Altanka? W taki chłód? Ale Krzysztof, przyzwyczajony do matczynych dziwactw, tylko wzruszył ramionami i poprowadził żonę do drewnianej budki w ogrodzie.
Altanka okazała się stara, z odpryskami farby i szparami, przez które wlatywał wiatr. Kinga przygarbiła się, owijając się cienkim swetrem. Próbowała się uśmiechać, ale w środku rosła gorycz. „Może po prostu szykują kolację?” – myślała, łapiąc się tej iskierki nadziei. Krzysztof przyniósł koc, ale słabo chronił przed wilgocią. Teściowie nie kwapili się, by zaprosić ich do domu. Jan wyjrzał tylko na ganek, krzyknął, iż kiełbasa jeszcze nie gotowa, i zniknął za drzwiami. Kinga poczuła się jak intruz, obca w tej rodzinie.
Godziny wlokły się niemiłosiernie. Deszcz wzmagał się, bębniąc po dachu altanki, a zapachu grillowanych kiełbasek wciąż nie było. Kinga patrzyła na Krzysztofa, czekając, aż coś powie, ale mąż milczał, wpatrzony w telefon. W końcu pękła: „My tu będziemy siedzieć jak na dworcu w Kutnie?”. Krzysztof tylko burknął, iż matka obiecała, iż zaraz będzie. Ale „zaraz” przeciągnęło się w dwie męczące godziny, aż głód i zimno stały się nie do zniesienia.
W końcu Halina wyszła z tacą. Kinga spodziewała się suto zastawionego stołu, jak u jej rodziny, ale los zgotował jej kolejny cios. Obok kiełbasek, które były spalone i twarde, teściowa podała jedynie miskę surówki z ogórków i cebuli. Ani chleba, ani ziemniaków, ani choćby herbaty, by się rozgrzać. „Jedzcie, co jest” – rzuciła i wróciła do domu, natomiast Kinga patrzyła na ten skromny posiłek, czując, jak łzy napływają do gardła. To nie było przyjęcie – to była kpina.
Krzysztof jadł, jakby nic się nie działo, ale Kinga nie wytrzymała: „Dlaczego nie wpuścili nas do środka? Nie jesteśmy przecież obcy!”. Mąż zamruczał coś o przyzwyczajeniach matki, ale brzmiało to jak wymówka. Wtedy Kinga zrozumiała: teściowie nie uważali jej za swoją. Była dla nich obcą, żoną ich syna, którą można zostawić na deszczu, nie godząc choćby na odrobinę ciepła.
Droga powrotna minęła w ciszy. Kinga wpatrywała się w mokre pola za oknem, czując, jak rozpadają się jej marzenia o bliskości z rodziną męża. Przypominała sobie, jak jej mama zawsze witała gości z otwartymi ramionami. A tu? Zimna altanka, kiepskie jedzenie, lodowate spojrzenia. To nie był zły wieczór – to był znak, iż nigdy nie stanie się dla nich swoja.
W domu Kinga długo nie mogła zasnąć. Zastanawiała się, czy mówić Krzysztofowi, jak bardzo ją zranili jego rodzice. Ale przeczuwała, iż nie zrozumie. On dorósł w tym chłodzie i dla niego to było normalne. Dla niej – cios prosto w serce. Przysięgła sobie, iż więcej tam nie pojedzie, dopóki nie okazają jej szacunku. Ale w głębi duszy bała się: a jeżeli ten chłód między nimi zostanie na zawsze? Czy ich małżeństwo to przetrwa? Czy jej miłość do Krzysztofa nie rozpuści się jak ten deszcz, który przemókł ją do suchej nitki w tej przeklętej altance?