Liwia krzątała się, każdą czynność wykonując w pośpiechu, niedbale, jakby wszystkie jej myśli uparcie skupiały się na jednym pragnieniu: wydostaniu się z tego miejsca. Poruszała się szybko, ostentacyjnie stukając obcasami po winylowych panelach, po omacku sięgając do ciężkich i głębokich szuflad, które zamykała z głośnym trzaskiem, gdy ostatnie teczki trafiły na swoje miejsce. Zatrzymała się przy wysokim, białym kredensie, łapiąc oddech. Przesunęła palcem wskazującym po ekranie telefonu, kreśląc literę „Z”, a następnie nerwowo pokręciła głową, wbijając dociekliwy wzrok w jednolity tekst.
– Pierdol się, Seba! – rzuciła z oburzeniem, po czym znów oddała się impulsywnej gonitwie, uwięziona w czterech ścianach gabinetu.
Drzwi powoli, niemal bezszelestnie otworzyły się i z korytarza wyłonił się niewysoki mężczyzna w średnim wieku. Miał przepraszający wzrok i równie skruszoną minę. Trzymając w ręku dwa papierowe skoroszyty, bezwolnie wszedł do pokoju.
– Liwka…przepraszam, ale mam jeszcze dwóch – podjął, przesuwając dłonią po ciemnych zakolach, uśmiechając się nerwowo.
– Nie! Nie, Robert! Jestem poza godzinami! Powinnam teraz siedzieć na kanapie z butelką czerwonego wina, a nie wciąż tutaj!
Manifestując swój gniew i rozżalenie, Liwia wyszarpała dokumenty z rąk mężczyzny i lekceważąco rzuciła je na swoje biurko. Brunet zmarszczył brwi, próbując spojrzeć na sytuację jej oczami.
– Obiecuję, iż jutro wypuszczę cię wcześniej, przepraszam, ostatnio piątki są gorsze od poniedziałków - rozłożył ręce. Znowu pokłóciłaś się z mężem?
Kobieta wydała z siebie ostry, świszczący oddech, który brzmiał jak ostrzeżenie.
– choćby nie zaczynaj – warknęła zrywając prawą dłoń w ostrym geście, który miał ostatecznie zamknąć temat.
– Skąd ty bierzesz tych czubków, Rob? – zapytała złośliwie, ponownie biorąc do ręki teczki z nazwiskami nowych pacjentów.
Mężczyzna spojrzał karcąco, ale niestosowny komentarz puścił mimo uszu.
– Wprowadź proszę ich do systemu, a jutro rano będzie czekała na ciebie ulubiona kawa – złożył dłonie jak do modlitwy i gwałtownie wycofał się z pomieszczenia.
– Na sojowym, bez cukru – odburknęła nim wyszedł, z rozgoryczeniem zajmując miejsce przed komputerem.
W progu powitał ją aromatyczny zapach czosnku i pomidorów, a w kuchni zastała Sebastiana. Jej mąż, zwykle siedzący w pracy do późna, krzątał się w koszulce i dresie, prężnie manewrując między płytą grzewczą, a deską do krojenia. Wyglądał na ożywionego, a jego wzrok był intensywnie skupiony – całkowicie zaangażowany w gotowanie.
– Cześć! – powiedział, podnosząc wzrok i błyskawicznie się uśmiechając. – Co tak późno? Dzwoniłem…
– Robert nie chciał mnie wypuścić – rzuciła, odwieszając ciężką torbę na garderobę.
– Ciężki dzień? Rozumiem. W takim razie zero wysiłku – Sebastian wskazał drewnianą łyżką na kanapę w salonie. – Idź, odpocznij, weź wino, zrób cokolwiek. Ja wszystko dokończę. Dziś jesteś królową.
Liwia, wbrew swojej naturze, poddała się tej sztucznej sielance. Opadła na kanapę z butelką czerwonego wina, pozwalając na chwilę rozpieszczenia. Obserwowała męża przy pracy – jego szerokie plecy, ten jego nieugięty, męski upór w dążeniu do perfekcji. I właśnie wtedy, w tym złudnym spokoju, do jej głowy jak cień wpełzły gorzkie rozmyślania.
Kupiła ten scenariusz, mimo iż był zbyt idealny, aby mógł być prawdziwy. Cała ta niezasłużona uwaga i przesadna uprzejmość wywoływały w niej palące, kwaśne podejrzenie. Czy ta nagła zmiana nie była jedynie zasłoną dymną? Codzienna, beznamiętna oziębłość, drugi dzień z rzędu zastąpiona przez to manifestowanie przewagi — udawanie idealnego męża, by uciszyć swoje sumienie? Nie miała dowodów, tylko przeczucie, ale to wystarczyło, by w jej sercu pojawiła się zimna, jadowita nienawiść.
Kiedy zasiadali do kolacji, stół wyglądał uroczyście.
– Przygotowałem twoje ulubione spaghetti. I jak ci się podoba?
– Pięknie. Pachnie obłędnie, dziękuję.
Ta szczerość, ten namacalny wysiłek włożony w odzyskanie ich życia, przebił się przez jej cynizm. Opowiadała mu o swoim dniu, a Sebastian słuchał z prawdziwym zainteresowaniem, dotykając jej dłoni i dziękując za jej ciężką pracę w ośrodku.
Z kieliszkiem wina, jej nienawiść nagle stopniała. Została tylko tęsknota i pragnienie bliskości. Oparła się o stół, a Sebastian, korzystając z chwili ciszy, ujął jej twarz w dłonie.
– Liwka… zaniedbałem to – szepnął, a w jego głosie, oprócz pożądania, pobrzmiewała prawdziwa skrucha.
Liwia odsunęła się na moment, czując, jak jej złość powraca w obliczu tej nagłej, wymuszonej intymności.
– Zaniedbałeś wszystko – odparła gniewnie, mimo iż jej ciało zaprzeczało tym słowom, prąc do przodu.
Sebastian przyciągnął ją bliżej, ignorując stłumiony opór.
– Wiem. I muszę się bardziej starać. Ale to… – uniósł jej dłoń i złożył na niej pocałunek – to jest warte więcej niż puste słowa. Wszystko naprawię, obiecuję.
Jego usta wpiły się w jej ponętne wargi gwałtownie i zachłannie. To nie był łagodny, filmowy pocałunek, ale pocałunek pełen żaru pożądania, który zapłonął po tygodniach oschłej wstrzemięźliwości. Liwia odpowiedziała z taką samą determinacją, jaka towarzyszyła jej przy pracy w klinice. Złapała go za włosy, i poprowadziła w głąb kuchni.
Sebastian uniósł ją i posadził na kuchennej wyspie, pośród okruchów chleba i rozlanych kropli wina. Ubrania przeszkadzały, więc gwałtownie je z siebie zdarli. Ciepły dotyk jego skóry, znajomej i pachnącej, w jednej chwili zmiótł lata frustracji. Dostał to, czego chciał – namiętność, którą tak ordynarnie przed chwilą zdefiniowała.
Kiedy jej ciało przeszył elektryzujący dreszcz, który był o wiele intensywniejszy niż jakikolwiek orgazm z jej wyobrażeń, Liwia na chwilę zamknęła oczy. Poczuła jednocześnie gorzką irytację na samą siebie. Znów uległa. Ten człowiek, jej mąż, doskonale znał jej słabości. Wiedział, iż wystarczy randka i to jedno, gwałtowne pociągnięcie w stronę łóżka (czy też blatu), by postawić na swoim. Wiedział, iż sprzeda całą swoją godność i wszystkie podejrzenia w zamian za kilka chwil czystej, pierwotnej, fizycznej przyjemności. Była wściekła na jego pewność siebie, ale nie mogła przestać.


















