Lepiej podaj wiadro

tablicaodjazdowhome.wordpress.com 2 dni temu

Dochodzę do siebie.

Dzisiejszy dzień mnie sfilcował. Starsi rodzice to nie kaszka z mleczkiem, ani bułka z masłem, tylko parówa z margaryną. Rozmyślam, czy jeżeli bym miała mieć na starość jakąś niepełnosprawność, to lepiej fizyczną czy umysłową.

Dziś niedziela i chciałam być dobra, więc po porannej toalecie, podaniu leków i nakarmieniu mamy wzięlam ją na wózku do kościoła. Dzień był piękny, słoneczny, ale nie gorący, mamie zależało, żeby zawieźć kwiaty pod ołtarz Boskiej Matki i uczestniczyć we mszy. Ja godzinę kościelną umilałam sobie obserwacją infantów, których w kościele było całkiem sporo, w ich środowisku naturalnym, czyli w rodzinie. Mrugałyśmy sobie do siebie z jedną rezolutną czterolatką, środkową siostrą w cieńkich warkoczykach i kolorowych okularkach, pokazała mi misia, jej starsza siostra z powściągliwą miną siedziała między mamą a tatą i tylko raz obrzuciła mnie poważnym spojrzeniem z wyżyn swoich siedmiu – na oko – lat, kiedy młodsza siotrzyczka władowała sie na kolana ojcu.

Trochę się zastanawiałam czy powinnam klękać i wykonywać rytualne gesty, ale pozostałam przy staniu i pełnym szacunku skłanianiu głowy w odpowiednich momentach – nie przyszłam tu rzucać wyzwania i demonstrować czarne serduszko, ale towarzyszyć mamie, ale jako niewierząca nie czułam obowiązku dołączania się do modlitw.

Tato miał zaraz do nas dojść w kościele, tak sie długo zbierał, iż wyszłyśmy bez niego, niestety, zostawiłam go samego w domu i w tym czasie zdążył wrzucić kawał mięcha do czterech litrów przecieru pomidorowego, które gotowaliśmy od wczoraj, co odkryłam po powrocie, gdy mieliśmy wlewać przecier do słoików. A kiedy wyciągnęłam z lodówki gar wczorajszego rosołu, żeby nakarmić mamę, okazało się, iż do niego z kolei wlał starą zupę i doprawił resztkami poobiadowymi z zeszłego tygodnia – fasolka, ziemniaki i cholera wie, co jeszcze.

Ojciec niczego nie wyrzuca i niczego nie pamięta. Nakrzyczałam na niego, aż mu się zrobiło przykro, bo sklęłam jego ukochany dom dziecka, który tak właśnie dzieci traktował – dzieci jadły z blaszanych misek szarą breję, bo nic się nie mogło zmarnować i wczorajszy rosół stawał się dzisiejszą potrawka z kurczaka i jutrzejszym pasztetem, a tato całe życie nosi ten dom dziecka w sobie, oczywiście.

Od dwóch tygodni walczymy z zupami, gotowanymi jak popadnie, kolejnymi mięsami, nastawianymi szerokim gestem przez mojego ojca, piecioma litrami mleka w lodówce, którego ja nie piję, a mama ma po nim wysypkę, kupowaniem kolejnych wielkich słojów pasztetów, które wszystkie otwarte stoją w lodówce, razem z napoczętym słoikiem śledzi z kwietnia tego roku i drugim z marca. Grube parówy, kiełbasy zwyczajne, żeberka, serki do smarowania, śmietany, kefiry, margaryna udająca masło, lodówka jest pełna wszystkiego tego, czego akurat ja nie jem, a moja kupiona pasta ze słonecznika z pomidorami znika w jeden dzień, bo tato smaruje sobie nią kromki. Kanapki zalegają w lodówce, tato kupuje kolejne parówy, miksuje skwaśniałą zupę pomidorową z makaronem na krem, zajmuje się gotowaniem po swojemu, bo mama nic nie widzi i nie chodzi. Tato chodzi na zakupy, ale zapomina co miał kupić, jak daję mu listę, to zapomina, iż miał listę, więc ciągle kupuje to samo, co w latach 80: pasztet, parówy, kefir. Śmietana. Margaryna udająca masło. Kawał kości na zupę. Serki do smarowania. Chleb. Jeszcze jeden chleb. I śledzie. Tato zatrzymał się na zakupach w zeszłym wieku. Tato nie pamięta, iż jestem, a jak pamięta, to nie pamięta, iż gotuję, a jak pamięta, to nie pamięta, iż NIE LUBIĘ ZIEMIAKÓW Z MAKARONEM I ROSOŁEM Z FASOLKĄ.

Idź do oryginalnego materiału