*Dziennik*
Dzisiaj wróciłem z pracy do domu. Zatrzymałem się na podwórku bloku na warszawskim Ursynowie, wysiadłem, otworzyłem bagażnik, wyciągnąłem dwie ciężkie torby z zakupami i ruszyłem do klatki. Właśnie miałem wpisać kod domofonu, gdy usłyszałem czyjś głos:
— Lechu? To ty?!
Odwróciłem się. Na ławce siedział starzec — zaniedbany, w podartej kurtce, z siwą, zmierzwioną brodą i przygasłym wzrokiem. Wyglądał jak bezdomny. Zmarszczyłem brwi.
— Przepraszam, pan do mnie?
— Lechu… To ja – Witold. Twój ojciec. Nie poznajesz?
Odsunąłem się, jakbym dostał w twarz. Ojciec. Ten sam, który zostawił nas z matką prawie trzydzieści lat temu, gdy miałem zaledwie dziewięć lat. A teraz siedzi tutaj, jak gdyby nigdy nic.
— Dowiedziałem się o twoim adresie od Ludmiły, przyjaciółki twojej nieżyjącej matki… Powiedziała mi, iż Danusia odeszła. A ja nie wiedziałem. Nic nie wiedziałem. Boże, jak ona cierpiała, a ja byłem gdzie indziej…
— Gdzie ty byłeś?! — przerwałem mu ze złością. — Gdzie byłeś, gdy mama płakała po nocach? Gdy ja gotowałem jej herbatę, bo ty znów poszedłeś „w miasto”? Gdy podniosłeś na nią rękę… i na mnie?! Zapomniałeś? Ja nie.
— Synu, po co teraz to wspominać? Z Kasią też nie było łatwo. Na początku fajnie — piliśmy, cieszyła się, iż odszedłem. Ale potem… wszystko się zmieniło. Pieniądze, awantury. Nie mieliśmy swoich dzieci. A jej córka wyrzuciła mnie na bruk. I tyle. Teraz jestem nikim. Pamiętasz, jak woziłem cię do parku? Jak kupowałem ci oranżadę?..
— Serio?! Myślisz, iż jedna butelka oranżady wszystko zmazała? Zapomniałeś, jak zabrałeś nam ostatnie pieniądze z szuflady, zanim wyszedłeś? Jak plułeś mamie w twarz, gdy odchodziłeś do „lepszego życia”? Zapomniałeś?! Ja nie!
Obróciłem się gwałtownie i wszedłem do klatki, zostawiając ojca na ławce. Drżałem ze złości. W domu czekała na mnie żona — Kinga.
— Co się stało? Wyglądasz jak widmo…
— Mój ojciec. Przyszedł. Włóczy się pod blokiem — brudny, obdarty. Mówi, iż nie ma już nikogo i prosi o pomoc. Trzydzieści lat milczał, a teraz przypomniał sobie, iż ma syna!
— Może jednak z nim porozmawiasz?…
— On mi obcy! Ani grama litości!
Kinga zamilkła. Poszedłem do sypialni, ale nie mogłem zasnąć. Przypominały mi się krzyki z dzieciństwa, łzy matki, ta noc, gdy ojciec wyciągnął walizkę i zatrzasnął za sobą drzwi…
Po trzech dniach znów czekał pod blokiem. Skromnie, z nadzieją.
— Synu… Rozumiem. Ale ty masz teraz swoje życie… Czy naprawdę nie znalazłbyś dla mnie kąta, choć trochę jedzenia…
— A gdzie ty byłeś, gdy brakowało mi butów do szkoły?! Gdzie byłeś, gdy mama chorowała?! Nikt mi wtedy nie pomógł. I tobie też nic nie jestem winien. Znikaj!
Ojciec spuścił wzrok, nie mówiąc już ani słowa.
Następnego ranka zapukano do drzwi. Młoda dziewczyna w fartuchu:
— Dzień dobry, pan Lech? Pański ojciec jest w naszym szpitalu. Pobili go, podobno pokłócił się z kimś na ulicy. Prosił, żeby panu przekazać. Nie ma już przy nim nikogo…
— I co teraz? Ja mu nie jestem rodziną. On mi obcy.
— Ale… mówił, iż ma syna, którego kocha… Przepraszam.
I już w progu:
— Jest w miejskim szpitalu na Woli, na trzecim oddziale…
Kinga słyszała rozmowę.
— Lechu… Może pójdziemy? Choć zobaczmy, co z nim…
Po godzinie byliśmy w szpitalu. Torby z jedzeniem, czyste ubrania. Lekarz powitał nas:
— Stan ciężki. Wątroba. Długo pił, wszystko zaniedbane. Niedługo pociągnie…
W sali ojciec spojrzał na mnie — a jego oczy wypełniły się łzami.
— Przyszedłeś… Wiedziałem. A to Kinga? Moja synowa… Macie córkę? Chociaż raz bym zobaczył…
Po dwóch dniach przyszliśmy z córką. Starzec patrzył na nią jak na cud. Gładził ją po ręce, płakał.
— Boże… Żywy obraz babci. Taka piękna… Żyj szczęśliwie, wnuczko…
A czwartego dnia wezwał mnie do siebie.
— Przepraszam cię, synu… Za wszystko. Że nie kochałem. Że matkę zamęczyłem. Przepraszam…
Chwyciłem go za rękę. Mocno. W milczeniu. To był jedyny sposób, by powiedzieć: „Przebaczyłem”.
Tydzień później ojca nie było. Sam zorganizowałem pogrzeb. Pochowałem go obok mamy. Na pożegnanie nie było nikogo oprócz mnie. Ale po latach w piersi wreszcie zrobiło się spokojnie.
Nic mu nie byłem winien. Ale zrobiłem, co trzeba — po ludzku.