Dzisiaj byłam na strasznym spotkaniu – rodzice narzeczonej mojego syna, Artura, przyjęli nas zupełnie inaczej, niż się spodziewałam. Mieszkają w małym miasteczku pod Poznaniem, a ja wyobrażałam sobie wieczór pełen serdeczności, dobrych rozmów i domowych smakołyków. Artur zapewniał, iż rodzice jego dziewczyny, Kingi, to prości, ciepli ludzie. Niestety, moje nadzieje gwałtownie się rozwiały.
Droga zajęła nam kilka godzin. Było pochmurno, ale starałam się zachować dobry humor. Ubrałam najlepszą sukienkę, zabrałam ze sobą domowy sernik – tak, jak nakazuje dobre wychowanie – i liczyłam na ciepłe przyjęcie. Już od progu poczułam zimny powiew niechęci. Matka Kingi, Wanda Stanisławowa, ledwo na nas spojrzała i rzuciła przez zęby: „No to wchodźcie, posiedźcie sobie.” Zaskoczona, poszłam za Arturem, myśląc, iż to tylko nieporozumienie.
W salonie było ciasno, meble stare i zniszczone, a w powietrzu unosił się chłód – jakby w ogóle nie palili w piecu. Wanda zniknęła w kuchni, a ojciec Kingi, Kazimierz Bogumiłowicz, mruknął coś o pilnych sprawach i wyszedł do ogrodu. Artur próbował rozładować atmosferę, ale ja czułam się jak intruz. Czekaliśmy, aż zaproszą nas do stołu, ale mijające minuty nic nie zmieniały. Kinga, zmieszana, zaproponowała herbatę – podano ją w popękanych kubkach, zimną i niesmaczną. Próbowałam rozmawiać, ale odpowiedzi były krótkie, a spojrzenia rodziców – obojętne.
Minęła godzina, potem druga. Żołądek zaczynał mi przypominać o sobie, a cierpliwość topniała. Szepnęłam do Artura: „Kiedy nas w końcu nakarmią? Przecież jesteśmy gośćmi!” Syn tylko wzruszył ramionami – widocznie przywykł do dziwactw tej rodziny. W końcu Wanda wyniosła talerze. Spodziewałam się hucznej uczty, jaką sama zawsze przygotowuję, ale to, co zobaczyłam, mnie oszołomiło. Na stole stała miska z wodnistą zupą, w której pływały trzy ziemniaki, oraz parówki przesiąknięte zjełczałym tłuszczem. Podano czerstwy chleb i kiszoną kapustę, od której wiało kwasem. „Jedzcie, nie krępujcie się”, mruknęła przyszła teściowa i zniknęła ponownie.
Patrzyłam na te „smakołyki” i czułam, jak rośnie we mnie gniew. To nie była gościna, ale obraza. Przełknęłam łyk zupy, ale smak był tak obrzydliwy, iż ledwo się powstrzymałam. Artur jadł w milczeniu, Kinga grzebała widelcem w talerzu, unikając mojego wzroku. Kazimierz wrócił, ale tylko po to, by wspomnieć o „ważnej robocie” i wyjść ponownie. Mówiłam do nich, a oni odpowiadali niechętnie, jakbyśmy przeszkadzali. Mój sernik, który piekłam z myślą o nich, stał nietknięty w kącie stołu.
Gdy podali herbatę – znów zimną i cuchnącą starym czajnikiem – nie wytrzymałam. „Czy oni nas specjalnie upokarzają?” – spytałam cicho Artura. Syn tylko się zmieszał, mówiąc coś o tym, iż u Kingi zawsze tak jest. Ale dla mnie to nie było „tak”. Przypomniałam sobie, jak u mnie w domu przyjmuje się gości – stół ugina się od jedzenia, wszyscy śmieją się i rozmawiają. A tutaj? Woda z ziemniakami, twardy chleb i spojrzenia pełne obojętności. Nie gościna – poniżenie.
W drodze powrotnej myślałam tylko o jednym. Patrzyłam na milczącego Artura i czułam, jak ściska mi się serce. Wyobrażałam sobie, jak wiąże się z tą rodziną, gdzie liczy się tylko oszczędność i obojętność. „Czy on naprawdę chce żyć w takim domu? – rozmyślałam. – Gdzie gość to tylko obowiązek, a nie radość?” Wiedziałam, iż Kinga jest dobrą dziewczyną, ale ten wieczór pokazał mi coś innego – dorastała w chłodzie, a to może zatruć ich wspólną przyszłość.
W domu nie zmrużyłam oka. Wahałam się – powiedzieć synowi prawdę czy pozwolić mu na własne błędy? Jak wytłumaczyć, iż nie chcę dla niego takiej rodziny? Boję się, iż złamię mu serce, ale milczenie byłoby jeszcze gorsze. Muszę z nim porozmawiać, tylko… czy zrozumie? Czy miłość nie zaślepi go na to, co widziałam? I co nas czeka, jeżeli ten ślub rzeczywiście dojdzie do skutku?