Kiedy zdrada brzmi jak echo – opowieść o miłości i przebaczeniu

twojacena.pl 11 godzin temu

Kiedy zdrada odbija się echem – historia jednej miłości i przebaczenia

Zosia krzątała się po podwórku, pieląc grządki, gdy podeszła do niej sąsiadka Wanda. Rzuciła niby od niechcenia:

— Zosia, ty swojego Kazika to w ogóle nie karmisz? Bo on, między nami mówiąc, u Grażyny Dąbrowskiej wieczerzę jada…

Zosia zastygła. Ręce jej opadły.

— Wanda, co ty pleciesz?!

— A to, co na własne oczy widziałam — odparła sąsiadka z przekąsem. — Wczoraj szłam do nauczycielki, syna pogadać. Podeszłam pod okno, a tam twój Kazio przy stole z nią, jak u siebie. Zapukałam – on pod stół się schował.

— Nie wierzę. Zmyślasz — Zosia chciała machnąć ręką, ale dreszcz już przebiegł jej po plecach.

— Po co mi kłamać? Nie wierzysz – twoja sprawa. Tylko potem się nie zdziw.

Zosia niby nie uwierzyła, ale posmak goryczy został. Tym bardziej, iż Kazika ostatnio jakoś nie ciągnie do stołu. Trzeci dzień z rzędu wraca z pracy i mówi: „Tak jestem zmęczony, iż nie mam siły jeść”. Ani zupy, ani schabowego.

Tamtego wieczoru, gdy mąż wcześnie położył się spać, Zosia nie mogła zmrużyć oczu. Patrzyła na jego twarz w blasku księżyca i walczyła z myślami. „Nie może być. To niemożliwe…”

Następnego dnia Kazika nie było do późna. Kolacja wystygła. Zosia, nie wytrzymując, narzuciła sweter i pobiegła do domu Grażyny Dąbrowskiej.

Stanęła przy furtce, wahając się. Cisza. Światło paliło się tylko w przedpokoju. W domu – ani dźwięku. Ale cóż to za kurtka wisi w korytarzu? Podobna. Bardzo podobna do Kaziowej. I wtedy ją olśniło. Córka Marysia niedawno nauczyła się haftować – i dumna z nowej umiejętności, wyszyła ojcu na podszewce małe kwiatki. Zosia podeszła i, drżąc, wywróciła kurtkę na drugą stronę. Drobniutkie haftowane stokrotki wbiły się w oczy jak krzyk prawdy. Serce waliło jak oszalałe. Nogi się ugięły. Osiadła na podłodze. Łzy potoczyły się same.

Po chwili do korytarza wyszedł Kazik. Zmieszany, niepewny.

— Zosia… wszystko źle zrozumiałaś…

— A ty co, anatomię tu przerabiasz? Czy lekcje matematyki do późna trwają? — Zosia wstała, a w jej głosie było więcej bólu niż gniewu. — Ja, głupia, wierzyłam, iż się męczysz… A ty – z nią, przy stole. I choćby pod stół się chowasz, gdy cię przyłapią!

Kazik rzucił się za nią, ale ona już biegła przez ulicę.

— Zosia! Przepraszam! Ludzie patrzą!

— Niech patrzą! Ja nie skaczę po cudzych łóżkach. Nie mam się czego wstydzić! Wam obojgu powinno być wstyd!

Grażyna Dąbrowska była w wiosce uważana za wielkomiejską damę. Miejscowi – kilka dla niej znaczyli. Wynajmowała pokój w starym domu i odliczała dni do powrotu do Warszawy. Nie interesowali jej ani sąsiedzi, ani codzienność, ani choćby uczniowie. Aż do dnia, gdy złamała się deska na ganku. Wtedy rozpłakała się jak dziecko. Akurat przechodził Kazik. Pomógł, naprawił schodek. A potem – został na herbatę.

Tak to się zaczęło.

Najpierw – kupne ciastka. Potem – domowe pierogi. Potem – długie wieczory w kuchni. Grażyna nie czuła do Kazika uczucia, ale samotność też nie była przyjemna. A on… był dumny. Nauczycielka! Siada z nim do stołu!

Ale teraz wszystko wyszło na jaw.

Zosia płakała, wtulając twarz w poduszkę. Dziewczynki – dziewięcioletnia Marysia i sześcioletnia Hania – przypełzały do niej, nie rozumiejąc, co się stało, i też zaczęły płakać. Bo płakała mama.

Rozwód? Ale gdzie pójść? Rodziny nie mieli. We wsi tylko plotki. Pracy – jak na lekarstwo.

Kazik czuł się winny. Przez kilka dni nie podchodził do Zosii. Żył jak obcy. Sam gotował, prał, jadł. Kilka razy próbował rozmawiać, przepraszał, przysięgał – ale Zosia pozostawała nieugięta.

— Wracaj do swojej nauczycielki. Ja ci nie wystarczam.

— Zosia… dla dziewczynek…

— Nie zasłaniaj się córkami! To już nie twój argument!

Minęły dwa miesiące. Szkoła się skończyła. Grażyna wyjechała. Spakowała rzeczy i opuściła wioskę. A w domu Zosi i Kazika panowała lodowata cisza.

Sierpień. Ostatni tydzień lata. Dziewczynki bawiły się w ogrodzie.

— Marysiu! Haniu! — zawołała Zosia z okna.

Dziewczynki wbiegły do domu. Matka podała im zawiniątko z jedzeniem:

— Zanieście tatusiowi obiad na pole.

Marysia z Hanią pobiegły, ile sił w nogach. Ciągnik Kazika stał na środku pola. Machały rękami jak chorągiewkami.

— Tato! Mama przysłała obiad!

Kazik wysiadł z kabiny, jakby się obudził.

— Mama?! Posłała?!

— Proszę! — Marysia podała zawiniątko. — Są schabowe i chleb.

Kazik usiadł, rozłożył wszystko na ceracie, wciągnął zapach świeżego pieczywa. Oczy mu zaszkliły.

— Tatusiu, ty płaczesz?

— Nie, to tylko kurz…

Wracając do domu z polnym bukietem, Kazik podszedł do Zosi.

— Wybacz mi, Zosiu. I dziękuję ci.

— Już wybaczone. Gdybym nie wybaczyła – nie nakarmiłabym — Zosia uśmiechnęła się pierwszy raz od dawna.

Minęło dziewięć miesięcy. W rodzinie pojawił się Jasio. Malutki, różowy, z tatusiowymi oczami.

A Kazik? Kazik nigdy więcej nie zaglądał do obcych kobiet – choćby po sól.

Teraz już wiedział na pewno: dom to najcenniejsze, co ma.

Idź do oryginalnego materiału