Kiedy mama wybiera morze: jak kobieta, która żyła dla innych, wybrała siebie

newsempire24.com 1 tydzień temu

— Szymku, podjedź po chleb, proszę — głos Haliny Stanisławówny drżał, jakby szkło pod stopami trzeszczało. — Na dworze ślisko, boję się iść…

— Mamo, żartujesz? — Arek przewrócił oczami, nie ruszając się z kanapy. — Dopiero co wróciłem z nocnej zmiany. Z Anią mieliśmy film obejrzeć. Odpocząć, rozumiesz?

— Synku… naprawdę nie dam rady… — szepnęła, ściskając słuchawkę.

— Mamo, no przecież jest XXI wiek! Są dostawy, aplikacje, wszystko dla ludzi! Naucz się już w końcu tego używać!

— Gubię się w tych twoich telefonach… Może ty zamówisz?

— Jestem za kierownicą, nie mogę teraz. Poproś Iwonę.

— Prosiłam… Ma zebranie w pracy.

— Dobra już — burknął Arek. — Jak wrócę, zadzwonię. Powiesz, co kupić.

— Dobrze, poczekam — odparła cicho Halina. Ale ani po godzinie, ani po dwóch telefon nie nadszedł. Dzwoniła sama — sygnały i cisza. W końcu pomógł sąsiad, pan Zdzisław: zamówił przez aplikację, pomógł odebrać.

Rozpakowując torby, Halina czuła, jak coś ściska ją w środku. Za co takie życie? Dlaczego, gdy potrzebuje pomocy, nie ma przy niej tych, dla których żyła?

Była dobrą matką. Została wdową, gdy Arek miał szesnaście lat, Iwona — jedenaście. Wychowywała ich sama. Pracowała jako księgowa i sprzątaczka po nocach. Mama i teściowa pomagały, póki nie odeszły — i wszystko spadło na jej barki.

Mieszkanie po dziadku — dla Iwony. Po babci — dla Arka. Dla siebie — nic. Wszystko dzieciom. Studia, śluby, wnuki — wszystko na jej głowie. I nie narzekała. Myślała: “Przynajmniej oni będą mieli przyszłość. Będzie im dobrze”.

Zapisywała na kółka, siedziała nocami nad lekcjami, prała, gotowała, dźwigała zakupy, leczyła, gotowała rosół. A teraz — stała się nikim. Tłem. Jak półka w kuchni — jest, ale nikt nie zauważa.

Gdy Iwona prosiła, by posiedzieć z psem — Halina wyprowadzała go choćby w mróz i deszcz. Gdy Arek zostawiał wnuka na weekend — nie spała po nocach. I nigdy nie prosiła o nic w zamian.

Lecz gdy zachorowała — leki przyniósł pan Zdzisław. Dzieci przyszły do szpitala na dziesięć minut. Iwona skrzywiła się:

— Mamo, no wiesz, ja się boję szpitali…

— Tu nikt nie jest zachwycony, córeczko…

— Wracaj do zdrowia, odezwiemy się później.

Arek też wyszedł szybko: “Ania zmęczona, trzeba pomóc z dzieckiem”. Żadnego przytulenia, posiedzenia przy łóżku. Nic.

A dziś… Lód pod stopami przypomniał: starzeje się. W każdej chwili może upaść — i nikt nie przyjdzie. Nikt.

I nagle przypomniało się tamto lato. Miała trzydzieści lat. Arek był jeszcze mały, Iwony nie było. Sanatorium w Sopocie. Ciepło, cicho, nikt nie woła. Wtedy nie było telefonów. Tylko ona i morze. Wtedy była szczęśliwa.

Minęło prawie trzydzieści lat.

A ona nigdy więcej nie żyła dla siebie.

Wieczorem, leżąc w łóżku, pomyślała: co ją tu trzyma? Dzieci dorosłe, z mieszkaniami. Żadnej wdzięczności, żadnej miłości. Tylko ciągłe proszenie. A ona? Czyżby nie była człowiekiem?

Nazajutrz wstała, zaparzyła herbatę, wyjęła zeszyt i napisała: “Sprzedać mieszkanie. Kupić dom nad morzem. Żyć dla siebie”.

Agentkę nieruchomości znalazła gwałtownie — koleżanka poleciła. Mieszkanie sprzedało się w miesiąc. Pieniądze — na koncie. Dokumenty — gotowe.

Gdy wszystko było załatwione, wezwała dzieci.

— Co się stało? — zmarszczył brwi Arek. — Dopiero co wróciłem z roboty.

— Mamo, umówiłam się z koleżanką. Pilne?

— Tak. Muszę wam coś powiedzieć.

— Mów — burknęła Iwona. — Tylko szybko. Mam spotkanie. I tak, na weekend przywieziemy ci Burego.

— Nie będzie mnie — odpowiedziała spokojnie Halina.

— Dlaczego?

— Wyjeżdżam.

— Dokąd?! — zapytali jednocześnie.

— Do Ustki. Kupiłam dom nad morzem. Będę tam mieszkać.

Zapadła cisza. Wreszcie Arek parsknął śmiechem:

— Mamo, no co ty wymyślasz. Za co?

— Sprzedałam mieszkanie.

— COOO?! — Iwona podskoczyła. — Bez nas? choćby nie porozmawiałaś?

— Zawsze jesteście zajęci. Nie macie dla mnie czasu.

— I jak ty tam sobie poradzisz? Sama?

— Dam radę. Mam teraz wszystko — swoje. Swój dom, swoje morze, swoje życie.

— Mamo, a pomyślałaś o nas? — pisnęła Iwona. — Przecież myśleliśmy, iż mieszkanie będzie nasze!

— Ja też myślałam, iż wy będziecie moim wsparciem. Ale się myliłam. Koniec, dzieci. Kocham was. Ale teraz wybieram siebie.

Wyszli. Wściekli, zszokowani. A ona została — sama. Ale po raz pierwszy od trzydziestu lat to “sama” nie przerażało. To było wyzwolenie.

Tydzień później stała na werandzie nowego domu, wdychała słony wiatr i gładziła parapet. Ciepło. Cicho. Wolność.

Czasem, by znów poczuć się żywą, wystarczy odejść. Odejść od tych, którzy nie szanują. Odejść do siebie. Do morza. Do życia.

*Dziś zrozumiałem, iż miłość nie powinna być ofiarą. jeżeli dajesz wszystko, a otrzymujesz tylko prośby — to nie rodzina, to wykorzystanie. Halina nauczyła mnie, iż warto czasem postawić siebie na pierwszym miejscu. choćby jeżeli oznacza to burzę. Bo tylko wtedy, gdy sam jesteś pełen, możesz dać coś innym. Bez zatracania siebie.*

Idź do oryginalnego materiału