Jeszcze przed nami: powracający czas

newsempire24.com 3 dni temu

Dziś, gdy zamykam oczy, widzę ten wilgotny listopadowy wieczór w Zalipiu. W powietrzu unosił się zapach mokrych liści i starego drewna. Stałem przed witryną antykwariatu, wpatrzony w maleńki, wysłużony zegarek. Jego tarcza, pokryta delikatnymi rysami, szeptała o przeszłości. Przypomniałem sobie dziadka, jego duże, spracowane dłonie, które z taką precyzją naprawiały mechanizmy. Czułem, jak wskazówki posuwają się do przodu, ale sam nie miałem ochoty się spieszyć. Nie teraz. Nie tam, gdzie czekał koniec osiemnastu lat wspólnego życia. W środku już wszystko było jasne, ale na zewnątrz — tylko szary deszcz, kałuże i chłód, od którego bolało serce.

W sądzie pojawiłem się z piętnastominutowym opóźnieniem. Moja prawie już była żona, Jagoda, siedziała przy oknie, trzymając teczkę z dokumentami. Jej twarz była spokojna, ale nerwowe ruchy palców, skubiących róg papieru, zdradzały niepokój. Nie patrzyła na mnie, nie była zła — tylko czekała, jakby to nie był koniec, a zwykłe spotkanie biznesowe. Przypomniałem sobie, jak razem składaliśmy meble w naszej pierwszej kawalerce: kłóciliśmy się, śmiali, piliśmy herbatę prosto z podłogi. Wspomnienie ukłuło jak drzazga, połknąłem je bez słowa.

Sędzia była szybka jak wiatr za oknem. Pytania, podpisy, pieczątki — wszystko zajęło mniej niż dziesięć minut. Jakby nasze wspólne lata — wakacje, awantury, noce pod starym kocem — dało się zamknąć w kilku formalnościach.

Na korytarzu Jagoda powiedziała tylko:

— Nie zapomnij zalegalizować dokumentów. Dziś.

Skinąłem głową. Chciałem powiedzieć “przepraszam”, ale nie wiedziałem za co. Chciałem powiedzieć “dziękuję”, ale nie umiałem znaleźć powodu. W końcu wykrztusiłem:

— Jesteś… piękna.

Spojrzała na mnie jak na obcego i wyszła. Jej kroki rozpłynęły się w odgłosach deszczu, a delikatny zapach jej perfum pozostał w powietrzu jak echo przeszłości.

Zastygłem w pustym korytarzu. Gdzieś trzasnęły drzwi, ktoś kaszlnął, ktoś rozmawiał przez telefon. A ja myślałem: *Czy to koniec? Czy może początek?*

Zamiast do domu pojechałem do warsztatu dziadka, do tej starej części Zalipia, gdzie czas zdawał się stać w miejscu. Ciasny pokój z niskim sufitem pachniał olejem i kurzem. Półki uginały się pod słoikami ze śrubkami, pudełkami ze sprężynkami i starym plakatem o zegarmistrzostwie. Klucz wciąż leżał w mojej portmonetce, w wytartej kieszonce. Otworzyłem drzwi, zapaliłem światło. Żarówka mrugnęła, ale zapłonęła, zalewając wszystko znajomym żółtym blaskiem, od którego w dzieciństwie bolały oczy.

Zegar na ścianie tykał, jakby trzymał rytm mojego życia. Usiadłem przy stole, przesuwając dłoń po jego nierównej powierzchni — każda rysa, każde wgłębienie było znajome. Drżały mi ręce — nie ze strachu, ale z nagłej pewności, iż znów mają cel. Wyciągnąłem z szuflady zegarek, którego nie dokończyłem lata temu. Rozebrałem go na części, rozłożyłem kółka zębate na płótnie, skupiając się na oddechu. Złożyłem. Nakręciłem. Tik. Jeszcze tik. Nagle czas znów zaczął szeptać, jakby mówił: *Jeszcze jestem tutaj.*

Następnego dnia wróciłem. Potem jeszcze. Po trzech tygodniach powiesiłem nową tabliczkę: *”Warsztat otwarty”*. Kartka była przyklejona krzywo, ale trzymała się mocno, jakby należała właśnie tu.

Ludzie zaczęli przychodzić. Starsze panie przynosiły rodzinne zegary z ostrożną nadzieją w oczach. Mężczyźni z drogimi mechanizmami wchodzili zdezorientowani, jakby awaria zburzyła ich spokój. Młodzi pytali: “A da się zrobić, żeby tarcza świeciła?” Kiwałem głową, brałem ich skarby w dłonie i naprawiałem. Słuchałem. Czasem mówili nie o zegarkach, ale o swoich zmartwach — rozwodach, stratach, o tym, co się w nich zepsuło. A ja wsuwałem trybik i mechanizm znów zaczynał działać.

Pewnego dnia przyszła dziewczyna — drobna, o kasztanowych włosach i lekkim uśmiechu. Nazywała się Wiesława. Przyniosła zegarek po ojcu — porysowana koperta, zastygłe wskazówki. Patrzyła na mnie z niepewnością, jakby bała się, iż już nic nie da się zrobić.

— Poradzi pan? — spytała cicho.

Skinąłem głową. Pracowałem powoli, z przerwaniami, jakbym słuchał nie tylko mechanizmu, ale też jej milczącego smutku.

Miesiąc później wróciła. Bez zegarka, ale z termosem herbaty i domowym szarlotką. Potem znów zajrzała, bez powodu. Pewnego dnia, gdy razem sortowaliśmy pudełko z drobiazgami, powiedziała:

— Ty nie naprawiasz zegarków. Składasz ludzi. Po kawałku. Niepostrzeżenie.

Uśmiechnąłem się — po raz pierwszy nie z grzeczności, ale bo tak musiało być. Moje serce, które zamarzło tamtego szarego dnia w sądzie, zaczęło odtajać.

Rok później ten sam zegarek tykał w naszym mieszkaniu. Obok stały książki, wazon z zasuszonymi stokrotkami i zdjęcie z naszej wycieczki nad Wisłą. Wciąż się spóźniałem — na targ po warzywa, na pociąg, na wieczorne pogaduchy, na nowe życie, które teraz wydawało się ciepłe i prawdziwe.

Gdy Wiesława pytała: *”Gdzie byłeś?”* — odpowiadałem:

— Tam, gdzie czas ożywa. Gdzie się go nie traci, a znajduje.

I to wystarczało. Bo czas teraz tykał nie tylko w zegarkach. Płynął obok, w naszych krokach, w śmiechu, w wspólnej drodze.

Idź do oryginalnego materiału