Jak tu trafiłam?

newsempire24.com 3 tygodni temu

**Dziennik osobisty**

W sali unosił się zapach tanich leków, gotowanej kapusty i starości – tak gęstej, iż niemal można było ją nabrać łyżką. Ludwika Nowak siedziała na skraju łóżka, przygładzając palcami pogniecioną połę wyblakłego szlafroka – tego samego, w którym jeszcze niedawno piła poranną herbatę przy kuchennym oknie. W domu. Kiedy jeszcze miał**a** dom…

Na sąsiednim łóżku – kobieta o dwadzieścia lat starsza. Siedziała nieruchomo, jak posąg, wpatrzona w pustkę. Jej bezbarwne oczy utkwiły w ścianie, jakby tam właśnie było okno do innego świata.

Nagle powoli wstała, złapała się krzesła i podciągnęła je ku Ludwice.

— Ludwiniu, opowiedz… Jak tu trafiłaś? — zaszeptała staruszka, z trudem siadając obok. W jej wyblakłych oczach była ta sama bezradność co u dziecka. Jak gdyby nie była staruszką, a dziewczynką, którą świat dawno już zostawił samą.

Ludwika chciała machnąć ręką. Powiedzieć, iż i tak nie zrozumie, nie usłyszy, nie zapamięta. Ale zamiast tego zaczęła mówić. Bo może po raz pierwszy od dawna ktoś obok chciał jej słuchać.

— Wszystko zaczęło się od ciszy… — głos jej zadrżał. — Najpierw Tomek dzwonił coraz rzadziej. To zebranie, to wnuczka na trening, to po prostu nie zdążył. Justyna, jego żona, nigdy specjalnie mną się nie interesowała. A Bartek, mój wnuk… chłopak rośnie, nie ma czasu w babcię. Wszystko rozumiem.

Sąsiadka słuchała, lekko pochyliła się do przodu, kiwała głową. Sama spędziła już trzy lata w domu opieki – i każdą opowieść słyszała jakby o sobie.

— Potem przestali składać życzenia. Mój urodzinowy dzień minął jak zwykły. Potem ósmy marca. Potem Nowy Rok. A ja… ja wciąż czekałam. Upiekłam placek jabłkowy, taki jak Tomcio lubił w dzieciństwie. Nakryłam stół. Postawiłam nasze zdjęcie. Gdzie był mały, w spodenkach, na plaży nad Bałtykiem. A ja – jeszcze młoda… śmiejęca się. Patrzę na to zdjęcie i myślę: przyjadą. No muszą. Obiecywali.

Ludwika ciężko westchnęła. W kącikach jej oczu zabłysły łzy. Sąsiadka delikatnie dotknęła jej ramienia.

— Przyjechali. Wieczorem. Późno. Stoją w korytarzu, Tomek patrzy w podłogę. “Mamo — mówi — postanowiliśmy…”. A dalej wszystko jak we mgle. Tylko jego słowa brzmiały jak wyrok: “Bartek potrzebuje własnego pokoju. A tobie… tutaj będzie lepiej. Opieka, leki, regularne posiłki…”

— I co powiedziałaś? — szepnęła staruszka.

— A co miałam powiedzieć? — uśmiechnęła się gorzko Ludwika. — Zamarłam. Tylko szeptałam: “Przecież ja… ja…”. A oni już wszystko załatwili. Przenieśli rzeczy. Moja serwantka — ta, z rzeźbionymi ozdobami — poszła na pakę. A Bartek w telefonie. Ani spojrzenia. Ani “do widzenia”, ani “dziękuję”. Jakbym nigdy nie istniała.

— A teraz? Dzwonią?

— Wczoraj Tomek zadzwonił — Ludwika zaśmiała się cicho. — Pyta: “Jak tam?”. A ja mu na to: “Pamiętasz, jak w dzieciństwie podczas burzy wskakiwałeś do mojego łóżka? Trząsłeś się jak osika…”. A on mówi: “Nie, nie pamiętam”. Ot, tak. Nie pamięta. Albo udaje.

Sąsiadka ujęła ją za rękę. Ciepłą, suchą, o pooranych żyłami palcach. Milczała.

— A wiesz, co jest… najzabawniejsze? — ciągnęła Ludwika. — Mój lokal, mówi, teraz wynajmują. Pieniądze idą na Bartka – na korepetycje. A póki co, żeby pomieszczenie nie stało puste, urządzili tam stud”Podobno teraz na miejscu mojej starej kanapy ludzie rozkładają maty do jogi i medytują.”

Idź do oryginalnego materiału