Jak starsi rodzice niszczą życie dorosłych dzieci swoim zachowaniem

newsempire24.com 3 tygodni temu

„Źle się czuję, przyjedź natychmiast”: Jak starzejący się rodzice niszczą życie dorosłych dzieci

Kiedyś nauczycielka mojej córki miała matkę – kobietę starszą, ale wciąż sprawną, niepotrzebującą ciągłej opieki. Mimo to przywykła dzwonić do córki regularnie, powtarzając: „Coś mi nie tak, przyjedź jak najszybciej”. Te słowa brzmiały jak rozkaz i za każdym razem znaczyły to samo: rzuć wszystko i biegnij na ratunek.

Córka przyjeżdżała – o każdej porze. W nocy, o świcie, choćby w środku pracy. Przyjeżdżała, bo była dobrą córką, bo inaczej nie potrafiła. Potem biegła do szkoły, prowadziła lekcje, wracała do domu – tylko po to, by znów usłyszeć wezwanie. Tak mijały miesiące, może choćby lata. Aż w końcu organizm się poddał.

Najpierw nieszczęśliwy wypadek – kobieta upadła i złamała rękę. Potem, ledwo doszła do siebie, kolejny uraz – tym razem złamana noga. Ale choćby to nie powstrzymało matki: gdy tylko córka odzyskała choć trochę sił, wszystko zaczynało się od nowa.

Jesienią wróciła do pracy. Do szkoły, do dzieci, do swojego życia. Ale zanim zdążyła się w pełni pozbierać, matka znów zaczęła dzwonić z jękiem: „Źle mi. Przyjedź. Natychmiast”.

I kobieta jechała. Znów i znów. Aż w końcu pewnego dnia padła z zapaleniem płuc. Zmarła w szpitalu. Młoda, piękna, pełna życia nauczycielka, którą uwielbiała cała klasa. Nikt nie mógł uwierzyć, iż jej nie ma. Płakali wszyscy – dzieci, rodzice, koledzy. Tylko matka zdawała się nie rozumieć, iż straciła jedyną osobę, która stawała przy niej na każde skinienie.

Minął zaledwie miesiąc od pogrzebu, gdy starsza kobieta wróciła do swojego zwyczaju – tym razem nagabywała młodszą córkę. Ta, w przeciwieństwie do siostry, odziedziczyła charakter po ojcu – twarda, stanowcza, z żelaznym kręgosłupem. Nie rzucała się na każde skinienie matki.

Ale matka naciskała. Dzwoniła, jęczała, oskarżała: „Nie kochasz mnie. Jestem nikomu niepotrzebna. Nikt nie przyjdzie, dopóki nie umrę”. W końcu młodsza córka nie wytrzymała.

— Ania zawsze do ciebie jechała. Ratowała. Wycierała łzy, nosiła zakupy, biegała po leki. I co? Gdzie ona jest teraz? W grobie. A ja chcę żyć. Dlatego teraz jestem w pracy. Przyjdę później. A jeżeli źle się czujesz – dzwoń po pogotowie. Skoro potrafisz wybrać mój numer, wykręcisz też 112.

Minęło piętnaście lat. Matka wciąż żyje. I pogotowie przyjeżdżało – nie raz. I lekarze pomagali. Ale bez nocnych dyżurów córki, bez dram i krzyków. Żyje, jak potrafi. Tylko teraz dzwoni z pretensjami trochę rzadziej.

Czasem myślę, iż w starości niektórym ludziom odbija jakąś kołyskę. Zamiast chronić swoje dzieci, pozwolić im żyć – zakładają im niewidzialne kajdany. Nie fizyczne, ale emocjonalne. Winne nie są choroby, ale uraza, kaprys, egoizm. I tak dzwonią: „Źle mi, przyjedź”. A potem i dzieci ich opuszczają.

Jeśli kiedyś dożyję sędziwego wieku i będę potrzebować pomocy, chcę zachować rozsądek. I jeżeli wciąż będę rozumieć, co się dzieje – niech zabiorą mnie do domu opieki. A jeżeli już nie zrozumiem – tym bardziej. Niech żyją swoim życiem. Niech wychowują dzieci, budują domy, jeżdżą nad morze.

Nie chcę być człowiekiem, który swoim strachem przed śmiercią niszczy życie bliskich. Który obwinia wszystkich wokół, byle tylko nie czuć się samotnym. Który nie potrafi powiedzieć „dziękuję”, ale jednym telefonem potrafi wywrócić do góry nogami całą rodzinę.

Wielu powie: „Jak możesz tak mówić? To przecież matka”. Ale ci, którzy tak mówią, nigdy nie opiekowali się chorym starcem. Nie siedzieli nocami w półmroku kuchni, łykając łzy bezsilności. Nie słuchali krzyku „Źle mi!” w słuchawce, wiedząc, iż to tylko gra na uwagę, a nie prawdziwa tragedia.

Takich ludzi łatwo osądzić. Ale zrozumieć – o wiele trudniej.

Nie usprawiedliwiam okrucieństwa. Ale dzieci też mają prawo do życia. I czasem, by je ocalić – po prostu nie wolno przyjechać.

Idź do oryginalnego materiału